28 marca 2018

Czy to poprawność polityczna, czy już nawet dziennikarze nie znają języka polskiego?

Tytułem wstępu - nie uważam się za prof. Miodka polskiego internetu. Błędy sadzę codziennie, literówki to mój chleb powszedni, a przedziwne związki frazeologiczne są nieomalże moją wizytówką (chociaż kilka moich powiedzonek powoli zaczyna się przyjmować). Pomimo tych moich ułomności staram się posługiwać - przynajmniej publicznie - w miarę poprawną polszczyzną. Do tej pory apogeum wkurwu osiągałem, gdy ktoś mówił "dwoje" mając na myśli dwóch osobników płci niewątpliwie męskiej.

Odprawiając swoje pogańskie modły nad moją codzienną prasówką napatoczyłem się na pewien artykuł. Jak już pisałem nie jestem Miodkiem, a wykształcenie choć wyższe, to jednak mam techniczne, a nie językowe, nie mniej jednak uczono mnie, że padłe zwierze to albo truchło, albo padlina, a nie "zwłoki" (jakoś tydzień temu w podobnym kontekście użyto określenia "ciało" i już wtedy myślałem, że to drobna przesada).

Nie wiem, może mi się wydaje, ale dziennikarstwo w Polsce (niezależnie od tego z którą stroną politycznego sporu jest związane) systematycznie obniża swoje loty. Artykuły informacyjne to tylko przedruki, reportaże i felietony są przeraźliwie wręcz stronnicze, a teraz dochodzi jeszcze powolny upadek języka. Jak tak dalej pójdzie okaże się, że najbardziej wartościowe pod względem treści znajdziemy już tylko w gazetce reklamowej sklepu z nakrapianym chrząszczem w swoim logo.

P.S. Becia stwierdziła, że nagrody należały się i jej i jej przydupasom, bo "ciężko pracowali". Program "koryto+" w pełni. 

3 marca 2018

Trochę z innej beczki. (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2017-06-29

Dzisiaj darujemy sobie politykę, wiedząc, że PiS komisją pseudośledczą będzie się starał wykazać, że Amber Gold większą aferą nić Afera Skoków jest (choć są ze sobą – wbrew pozorom - bardzo blisko powiązane). Niskich lotów podstępy imć Suskiego odłóżmy chwilowo na półkę (ale naprawdę tylko na chwilkę) i zajmijmy się dla odmiany czymś fajnym. Oczywiście pisząc „my” mam na myśli siebie (brzuch mam już tak wielki, że zaczna wytwarzać własną osobowość).

Fajną rzeczą, którą mam zamiar poruszyć w tym wpisie są komputery typu jednoplytkowego. Niedawno wpadł w posiadanie mojej Żony takowy sprzęt i dzisiejsza notka powstaje właśnie na nim.

Urządzenie, którym w tej chwili się bawię to Raspbery Pi, a w skrócie (którego zresztą nigdy nie używam) – RasPi. Osobiście jednak wolę swojsko brzmiące okreslenie – Malinka. Otóż Malinka jest dość niewielkiem urządzeniem wielkości mniej więcej paczki papierosów. Wygląda przekomicznie ze względu na cztery pełnowymiarowe gniazda USB i jedno gniazdo RJ45 (zwane przez większość ludzi „gniazdkiem kabla sieciowego”, a przez resztę portem ethernetu). Malinka w wersji 3 posiada całkiem mocny, czterordzeniowy procesor, o częstotliwości 1,2GHz na rdzeń. Całości dopełnia 1GB RAMu i dysk twardy... z karty micro SD (w moim wypadku 16GB).

Tałatajstwo to może współpracować z kilkoma systemami operacyjnymi – oficjalnie np. pod przystosowanym do jego potrzeb Debianem (zwanym z tego powodu Raspbianem), ale też i Windows 10 IoT na tym pójdzie, a i istnieje (co prawda nieoficjalna, ale zawsze) możliwość postawienia na tym Androida. Istnieje jeszcze kilka innych OS-ów na ten komputerek, ale są to raczej różnej maści mutacje Debiana i innych klasyczynch Linuxów. Najlepiej jednak póki co pracuje mi się na Raspbianie, a i Malinka zdaje się go kochać najbardziej na świecie. Raspbian – wbrew złej opinii o Linuksach, którą zresztą sam wszem i wobec rozpowszechniam – jest bardzo przyjemnym w użyciu systemem. Wszystko jest bardzo intuicyjne, znajduje się mniej więcej am, gdzie człowiek się tego spodziewa, a na upartego można nawet sobie poradzić tylko w środowisku graficznym (co człowiek pracujący na pierwszych wersjach Workbencha z radością docenia).

Oryginalnie komputerek ten mial służyć mojej Małżowinie do skonstruowania robota, a właściwie robocika, który mógłby sobie kursować pomiędzy kuchnią, a pokojem. Wystarczy dokupić odpowiednie podwozie (nic też nie stoi na przeszkodzie jeśli ktoś ma np. dostęp do drukarki 3D aby zbudować je samemu), płytkę do sterowania silnikami (nic nie stoi też na przeszkodzie, aby samemu taką zbudować jeśli tylko ma się podstawowe umiejętności z dziedziny posługiwania się lutownicą – których oczywiście nie posiadam) i wszystko to ładnie wysterować za pomocą aplikacji na telefon i będzie śmigać jak głupie. W każdym razie taki jest plan minimum. O planie maximum wspomnę publicznie dopiero jak uda się zrealizować plan minimum. Jednak najbardziej podoba mi się Malinka w roli komputera biurkowego. Raspbian ma wbudowaną przeglądarkę i pakiet biurowy, wystarczy to podłączyć do monitora i śmiga jak durne.

Oczywiście Malinka nie wyczerpuje tematu (krótki i zapewne niepełny spis tego typu komputerów do znalezienia tutaj), ale sam pomysł baaaardzo mi się podoba. Może rzeczywiście zamiast inwestować w wymianę mojego starego, dwunastoletniego blaszaczka (laptopów zwyczajnie nie cierpię) zainwestuję w kolejnego Raspberry?

P.S. Przepraszam za dużą ilość linków w języku Shakespeare'a ale tak było mi łatwiej znaleźć materiały.
P.S.2. Osobiście uważam, że TVP i PR powinny działać na zasadach całkowicie rynkowych, abonament RTV to po prostu dodatkowy podatek, na działalnośc misyjną, której nikt nie potrafi zdefiniować, a i tak wszyscy mają ją w dupie (i to po obu stronach barykady).
P.S.3. Aha i przeraszam jeszcze za ewentualne literówki ortografy - pierwszy raz w życiu używałem Libre Office i dopiero jak skończyłem połapałem się, że nie włączyłem sprawdzania pisowni. Niestety oczy już mi się kleją i nie chce mi się poprawiać tego dzisiaj. Może kiedyś, w przyszłości...

„Planeta Spisek” (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2006-05-21

Spokojnie, nawiązanie do znanej książki Orsona Scotta Carda dotyczy tylko tytułu. Skąd taki tytuł? Już tłumaczę. Dzisiejsi politycy związani z frakcją rządzącą uwielbiają wręcz szafować określeniami typu: spisek, układ itp. Ponieważ z taką łatwością przychodzi im wymyślanie nowych spisków tak więc i ja spróbuję swych sił w tej konkurencji.

Aby doścignąć niedoścignionych przyjmę podobnie jak oni pewne założenia:
1) uczestnicy spisku zawsze są ludźmi, których się nie lubi,
2) nie potrzeba żadnych dowodów, wystarczą oskarżenia i niedomówienia, jeśli jednak chce się przytaczać jakieś dowody powinny być one albo ewidentnie sfabrykowane, albo stanowić grupę kompletnie ze sobą nie powiązanych zdarzeń, konkret są absolutnie zabronione, gdyż zbyt łatwo je podważyć,
3) wystarczy, aby logika teorii spiskowej była powierzchowna, jednakże jeśli przytacza się dowody wg punktu 2, trzeba zadbać o to, by się ze sobą wiązały, niekoniecznie logicznie,
4) zakazane jest nadawanie oskarżeniom pozorów prawdopodobieństwa,
5) jeśli tylko istniej możliwość stosowania ostrej retoryki, nomenklatury partyjnej, lub dziwnych sformułowań i porównań, należy je stosować,
6) mile widziane są akcenty patriotyczne (oczywiście nasi wrogowie są zawsze agentami obcych mocarstw)
7) jeśli jest to forma pisana, niezbędne staje się stawianie wykrzykników przy co idiotyczniejszych wywodach,
8) motywy powstania spisku powinny być albo niejasne, albo niedopowiedziane, albo niedorzeczne, chociaż najlepiej jest, gdy są przemilczane.
W świetle powyższych założeń ukułem następującą teorię spiskową (dla mniej myślących -wszystko co poniżej stanowi wymysł autora tejże notki).

Agenci wywiadu watykańskiego chcą przejąć Polskę!



Drodzy obywatele rzeczpospolitej trzeciej i trzy czwarte! Chciałbym uczulić Was na pewne fakty z życia publicznego, które jednoznacznie wskazują, że agenci wywiadu watykańskiego, tzw. gwardia szwajcarska, chcą obalić w naszym kraju demokrację i przejąć władzę. Spisek ten istnieje już od roku 966, tak więc od ponad tysiąclecia! Gdy nie powiodło się siłowe przejęcie władzy nad naszym krajem, zawiązano panświatowy (dla mniej oczytanych – takiego słowa chyba nie ma, ale gdyby było, to powinno oznaczać ogólnoświatowy), do którego od początku należeli Niemcy i Czesi, lecz skrycie sterowało nimi państwo kościelne. Co nie udało się Niemcom siłą, Czechom udało się podstępem – zdobyli przyczółki dla watykańskich agentów. Bezczelność Watykanu była tak wielka, że nawet nie próbowano zataić kto jest agentem! Od razu można było rozpoznać takowego po habicie. Dość szybko jednak watykańskim agentom udało się podporządkować sobie gospodarczo Polskę i wprowadzić daninę, dzięki której bogacił się Watykan, ukrywając ją pod nazwą „dziesięcina”.

Do dziś ponosimy konsekwencje watykańskiego spisku. Najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że uczestniczą w nim też nasi rodacy, chociaż przez zdradę jakiej się dopuścili utracili możliwość nazywania siebie Polakami! Nie tylko chcą za darmo oddać nas pod watykańską okupację, ale też przeprowadzają pranie mózgów na szeroką skalę, które zaczyna się już od szkoły podstawowej pod postacią tzw. „lekcji religii”. Akcja ta, ma na celu zdławić w zarodku ewentualny opór przeciwko zbrodniczej akcji Watykanu! Co gorsza, watykańscy agenci dopuścili się fałszerstwa wyborczego, w wyniku którego pod pozorem legalności ster władzy w Polsce przejęły wrogie Naszemu krajowi siły.

Ponieważ siły te muszą ukrywać, iż w rzeczywistości są watykańskimi agentami, nie mogą odbierać bezpośrednio instrukcji od swoich mocodawców, bo mogłoby to doprowadzić do przedwczesnego ich zdemaskowania, tak więc otrzymują szyfrogramy drogą radiową. Jestem w posiadaniu niezbitych dowodów, których oczywiście w tej chwili nie mogę ujawnić, gdyż groziłoby to destabilizacją państwa, iż radiostacja nadająca szyfrogramy znajduje się w Toruniu. Ponieważ prawomyślni obywatele Polscy mogliby przejąć transmisje w pasmach wojskowych, używają oni pasm cywilnych, które z kolei można odbierać na zwykłych radioodbiornikach. Część dowodów, które mam w posiadaniu, stanowią ekspertyzy niezależnych ekspertów z mojej organizacji, które jasno wskazują, iż instrukcje dla watykańskich agentów przekazywane są za pomocą podprogowego sygnału hipnotycznego. Ten podprogowy sygnał hipnotyczny nie tylko przekazuje informacje watykańskim agentom, ale hipnotyzuje ewentualnych słuchaczy, którzy po nieopatrznym wysłuchaniu bez przygotowania choćby kilku minut transmisji stają się kolejnymi watykańskimi agentami. Oczywiście nie jest to możliwe bez wcześniejszego przeszkolenia, które odbywa się jawnie pod postacią wcześniej wspomnianych „lekcji religii”.

Aby zmylić tych prawomyślnych obywateli naszego kraju, którzy już dawno pojęli prawdę o watykańskim spisku, zostaje zaserwowana nam bezlitosna propaganda, jakoby radiostacja nadająca szyfrogramy nie była bezpośrednio powiązana z watykańską mafią! Ale jestem w posiadaniu teczek, których ze względu na bezpieczeństwo narodowe nie mogę w tej chwili ujawnić, które niezbicie wykazują, że tak właśnie jest.

Na szczęście moim niezależnym ekspertom udało się ustalić, że siła przekazu podprogowo hipnotycznego ostatnio bardzo spadła. Dlatego właśnie do Polski, prawdopodobnie pod koniec maja, przyjeżdża naczelny koordynator tej akcji, aby przy pomocy tajnych, kosmicznych technologii, w których posiadanie Watykan wszedł ponad 500 lat temu, a za wszelką wiedzę o nich palił nieszczęśników na stosach, które przywrócą owemu przekazowi jego pierwotną siłę.

Nie można dopuścić do tego, aby Polska kolejny raz utraciła swą krwawo wywalczoną niepodległość na rzecz kolejnego, podstępnego okupanta!

P.S. Notkę tą chciałby zadedykować politykom LPR ze szczególnym uwzględnieniem posła Wierzejewskiego, politykom Samoobrony ze szczególnym uwzględnieniem A. Leppera, oraz posłom PiS ze szczególnym uwzględnieniem panów Gosiewskiego, J. Kaczyńskiego, oraz Ziobry.

Kawalerski stanie – 14 lipca się z tobą rozstałem (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2007-07-25

Ślub wbrew pozorom i moim obawom nie okazał się kompletną katastrofą (choć wiele wskazywało na to, że właśnie tak się to skończy). Muszę przyznać, że udał się nam znacznie lepiej niż (ciągle nieskończony – już od prawie 5 miesięcy) remont. Wszystko wyszło dokładnie tak jak powinno. Muszę przyznać, że wszystko udało się wręcz nad podziw dobrze.

Nie muszę chyba mówić, że wszystko do ostatniej chwili wisiało na włosku, a raczej na pajęczej nici. Niektóre drobiazgi nie były dograne jeszcze nawet w dniu ślubu, ale w ostatecznym rozrachunku wszystko się ułożyło, choć bardzo żałuję, że nie pomogli nam w tym nasi rodzice (mój ojciec tylko trochę się nad nami zlitował poważnie ratując nasz budżet). Świadkowa nas olała próbując wszystko przerobić na swoją modłę, ale świadek ze swoją dziewczyną wykonał tytaniczną pracę ratując co się da. Organistę udało nam się zdobyć dosłownie na 8 godzin przed ślubem (bo organista z kościoła w którym braliśmy ślub akurat tego dnia wyjechał na jakiś konkurs), no i w ferworze walki zapomnieliśmy zapłacić za nocleg dla gości i ustalić z DJ-em wszystkie szczegóły imprezy. Panna młoda z kolei wróciła z zagranicznej, dwutygodniowej delegacji na 8 dni przed ślubem, a ja buty, krawat i koszulę nabyłem droga kupna dopiero na 3 dni przed uroczystością. W przeddzień imprezy czekało mnie jeszcze tylko przewiezienie około 200 litrów napojów i trunków samochodem, który się kompletnie do tego nie nadawał (do tej pory nie wiem, jak to się stało, że nie tylko niczego nie rozbiłem jadąc po tych wszystkich dziurach i do tego nie załatwiłem przy tym zawieszenia), a zaznaczyć należy, że robiłem to w piątek trzynastego. Jeszcze tylko w dniu ślubu musiałem pomóc przystroić kościół (wiecie jak ciężko dostać pinezki o 8 rano?) świadkowi i jego dziewczynie (ach to obcinanie kosztów). Za to umówiona w ostatniej chwili fryzjerka i makijażstka dokonały rzeczy niemożliwej i w dniu ślubu z mojej pięknej narzeczonej zrobiły top modelkę, przy której Naomi Cambpell, Claudia Schiffer, czy inne wyglądały jak sfłaczałe flądry (ja niestety o swój wygląd musiałem zadbać sam i udało mi się zaledwie uniknąć wyglądu Shreka srającego na pustyni). Ponieważ chcąc kupić ładniejsze obrączki i zmieścić się w budżecie postanowiliśmy wykorzystać starego mercedesa dziewczyny świadka jako samochodu ślubnego mieliśmy jeszcze kilka przygód w drodze z błogosławieństwa do kościoła. No wiecie, samo życie - samochód całkowicie bez sprzęgła, uruchomiony na kilka godzin przed imprezą po kilku latach stania, z dwoma zaledwie biegami, z którego w trakcie jazdy malowniczo odpada kołpak trafiając w trzy inne samochody, kierowca-emeryt po trzech zawałach z rozrusznikiem serca, do tego głuchy i ignorujący zarówno czerwone światła jak i przepisy ruchu drogowego, a także wskazówki jak ma jechać. Po tej adrenalinie sam ślub to już była pestka.

Ślubu udzielał nam znajomy ksiądz, którego w ogóle miało nie być w tym czasie w Polsce, tak więc zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni już na wstępie, a z reszty w zasadzie niewiele pamiętam, no może poza faktem, że z Żoną zmusiliśmy świadków do odegrania skeczu o bitwie pod Grunwaldem (nic oryginalnego – wykorzystaliśmy skecz KNM), bo 15 lipca (który jak by nie liczyć wypadł po północy) była odpowiednia rocznica. Nikt nie zalał się w trupa, a i odszukane i oznaczone na mapie przez świadka sztachety na niewiele się zdały. Stłukły się tylko dwa kieliszki (ale to było w planie, bo stłukliśmy je z Żoną na wejściu), czyli pełna kulturka.

Po weselu już tylko noc poślubna (myślałem, że nie dam rady, ale Żona była innego zdania i dopięła swego, ale tylko trzy razy i nie mówię tu o „góra-dół”) w naszym remontowanym mieszkanku i błogie leniuchowanie do południa, kiedy to mój ojciec przypomniał sobie, że zostały u niego jakieś kwiaty i prezenty i nakazał natychmiastowe ich odebranie. Potem już tylko pakowanko i podróż poślubna dookoła Grecji.

Początkowo chciałem wam oszczędzić jej opisu, ale do tej pory jestem pod wielkim wrażeniem. Do tego wręcz stopnia, że popełnię małą kryptoreklamę i pochwalę firmę Rainbow Tours i ich pilotkę Oksanę. Nie było z ich strony nawet najmniejszych zgrzytów, a i pilotka była bardzo pomocna i ciekawe opowiadała nie tylko o miejscach, które odwiedziliśmy, ale również o wielu zwyczajach Greków (nie tylko starożytnych, ale i tych dzisiejszych) i opowiadała również o niektórych mijanych tylko miejscach. Tak więc jeśli macie trochę wolnego grosza i traficie gdzieś na tą ofertę – z czystym sumieniem polecam, unikajcie tylko podróży przez Warszawę – fatalna godzina powrotu. Rozczarowuje jedynie wycieczka do Aten, bo Ateny to wyjątkowo syfiaste miasto, ale zrównoważone jest to Akropolem i odbywającym się tam wieczorem greckim.

Odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc, klasztory na Meteorach (wyjątkowo piękne góry), Delfy, Olimpię, świątynię Asklepiosa, ruiny starożytnego Koryntu, Akropol, Termopile, Mykeny, grób Agamemnona i kilka innych miejsc, które chwilowo wypadły mi z głowy, ale związanych raczej z nowożytną Grecją. Popełniliśmy też niezapomniany (choć przerażająco drogi) rejs po kanale korynckim, zrobiliśmy blisko 1000 zdjęć (969 żeby być dokładnym), dowiedzieliśmy się, że Grecy nie umieją robić wina, oraz, że można zmarznąć w 40 stopniowym upale jeśli wysiądzie się z autokaru w którym wysiadła klimatyzacja, doszliśmy też do wniosku, że fajnie być Grekiem ze względu na sjestę, oraz niewielkie tempo życia. Poza Atenami Grecja to piękny kraj i bardzo, ale to bardzo żałowaliśmy, że nie wzięliśmy sobie tam dodatkowego tygodnia wczasów w jednym z hoteli (co było możliwe przy niewielkiej dopłacie), ale kłopoty Żony z urlopem ukróciły te plany w zarodku (i tak spóźniła się dwie godziny do pracy – prosto z lotniska jechała). Stwierdziliśmy też jednogłośnie, że Okęcie to lotnisko na którym panuje największy burdel organizacyjny ze wszystkich znanych nam lotnisk, a lotnisko w Gdańsku, które znamy najlepiej, mimo iż jest kilkakrotnie mniejsze funkcjonuje o wiele lepiej obsługując proporcjonalną ilość lotów. Zresztą z podróżami lotniczymi w kraju mieliśmy akurat największy problem, bo po przylocie na Okęcie okazało się, że trwa tam alarm bombowy, a przy powrocie, już w rejsie Warszawa-Gdańsk wzięto mnie za cudzoziemca, ale tylko dwa razy im musiałem powtarzać, że jestem Polakiem. Poza tym drobnym incydentem na jakość usług lotniczych w kraju nie mogę narzekać.

Gdybym miał przechodzić przez to wszystko jeszcze raz, to odwołałbym wesele robiąc tylko skromny obiad dla najbliższej rodziny i poruszył niebo i ziemię, żeby zostać w Grecji jeszcze tydzień. Nie obiecuję na 100%, ale być może umieszczę kilka najlepszych zdjęć z podróży poślubnej w następnej notce.

Dupokracja kontra demokracja (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2009-10-21

Do napisania poniższej notki zachęcił mnie artykuł przedrukowany na WP.

W życiu spotkałem kilku zwolenników Janusza Korwina-Mikke i muszę przyznać, że wszyscy (no może z jednym wyjątkiem) byli dziwni. Ciężko było się z nimi porozumieć i nie trafiały do nich żadne argumenty. Często przekonani o wyższości własnego intelektu (nie mniej często bezpodstawnie) z niezrozumiałych dla mnie przyczyn uważali demokrację za dopust boży przezywając ustrój ten dupokracją. Wyimaginowali sobie, że najlepiej rządziłaby hermetyczna kasta polityczna, dla której byłby to po prostu zawód. Tłumaczyli mi, że tak jest lepiej, bo nie będą chcieli w możliwie najkrótszym czasie jak najwięcej nakraść, albo pousadzać swoich kolesi na wysokich stanowiskach, że będą kierowali się wyłącznie dobrem kraju nie patrząc na głupi lud, który sam nie wie, czego potrzebuje (ale dobrze wie, czego chce).

Nie potrafili mi jednak odpowiedzieć na kilka prostych pytań – po pierwsze w jaki sposób miało by się odbyć wyznaczenie takiej osoby czy grupy na stanowisko (nazwijmy to na razie umownie) króla? Niektórzy przebąkiwali coś o konkursie, to ja się pytam, kto by miał być organizatorem takiego konkursu? Kto by go nadzorował? Tak sobie myślę, że bez demokracji nie da się tego zrobić, bo najłatwiej byłoby takiego króla wybrać. Demokratycznie. Druga rzecz – jak takiego króla bezkrwawo zmienić, jeśli okaże się zwykłym patałachem? Najczęściej słyszałem odpowiedź, że nie będzie takiej potrzeby. Saddam Husain też by chciał taką usłyszeć. Kurde, a nie lepiej by było, żeby miał jakąś ograniczoną kadencję i po jej zakończeniu można by mu było ten mandat przedłużyć, albo zabrać... Tylko kto by miał o tym decydować? Ja bym nie chciał, żeby to było jakieś wąskie grono, bo de facto grono to miało by władzę nad królem, czyli to oni by rządzili... Hmm... Kurde – znowu najlepiej byłoby, gdyby robiono to demokratycznie. Tylko czym to się różni od tego co mamy teraz? Nazwą chyba tylko i brakiem klejnotów koronnych.

Spotkałem się też z koncepcją ograniczenia dostępności ław sejmowych dla motłochu poprzez wprowadzenie początkowo cenzusu (trudne słowo) wykształcenia i majątku. Mówiąc po ludzku taki poseł musiałby być co najmniej magistrem i mieć niezłą kasę. Tylko jak się ma kasę, to dyplom można kupić. Kasę można ukraść, odziedziczyć, lub wygrać, nie tylko uczciwie ją zarobić, czyli taki cenzus też byłby do bani. Inny o którym słyszałem, to dopuszczenie do władzy tylko szkolonych polityków. Fajnie pięknie, ale taki szkolony polityk zna się tylko na rządzeniu, na niczym więcej. Kiedy więc przyjdzie mu ustalić prawo co do spraw naprawdę praktycznych (typu dać obniżkę podatku drogowego pojazdom emitującym poniżej 150gCO2/100km czy nie) będzie musiał zwrócić się do ekspertów. Tutaj zbliżamy się do mojego (bez ironii) ulubionego modelu rządzenia, czyli rządów eksperckich. Prawo w różnych dziedzinach życia ustalaliby eksperci z tych dziedzin. Oczywiście to też by się nie sprawdziło, bo eksperci często się ze sobą nie zgadzają, często ze względu na odmienne doświadczenia, często ze względu na choćby inne światopoglądy (ja np. ostatnio dochodzę do wniosku, że mogę być malteistą, a to dopiero jest egzotyka w tym kraju).

Słowem jakby nie patrzeć demokracja to najlepsze co do tej pory wymyślono, choćby dlatego, że ma najmniej wad i jedną olbrzymią zaletę – Ty decydujesz. Możesz nie tylko wybierać, możesz też być wybranym, a to jest coś, czego żaden inny ustrój Ci nie zagwarantuje.

P.S. Udało się! Nie było o samochodach!

Patriota - idiota (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2009-10-30

Kolejny raz notka inspirowana znalezionym gdzieś w sieci artykułem.

Polska – jaki to kraj, wie każdy, kto w nim mieszka. Wie to też ta spora gromadka, która wyjechała z niego niedawnymi czasy. Wiemy, że to syf, kiła i mogiła, ale wiemy też, że to nasz burdel, co powoduje, że mimo wszystko czujemy do niego większą sympatię niż do innych burdeli, ale też i najlepiej znamy jego wady (które nota bene sami sobie stworzyliśmy). W przeróżnych międzynarodowych rozgrywkach kibicujemy przeważnie „naszym” (o ile w grę nie wchodzi PZPN). Jednocześnie szczerze nienawidzimy swojego podwórka, bo rzuca nam więcej kłód pod nogi, niż daje możliwości (a przynajmniej tak nam się wydaje). Chcemy, żeby nasze piekiełko było we wszystkim najlepsze, ale gdy tak się nie dzieje, to wtedy też nie mamy żalu, bo jesteśmy okazem specjalnej troski. Jesteśmy też chyba jedynym krajem, którego jego własne media uważają za kraj trzeciego świata, podczas gdy klasy rządzące widzą wschodzącą gwiazdę gospodarki (a obywatele myślą jak by tu z tego wybrnąć). I to by było w telegraficznym i krzywdzącym uproszczeniu jak Polacy widzą Polskę.

Na to wszystko nakłada się pojęcie patriotyzmu. Słowo, które w ósmej klasie podstawówki wymawiałem z wyrazem skrajnego obrzydzenia na tej części mojego ciała, która zazwyczaj uchodzi za twarz (ale nie z takim grymasem). Pojęcie, które wykręcało mi trzewia, mimo iż mogłem jeść i pić takie świństwa, że pies by się porzygał. Wpajane nam z sadystycznym poczuciem misji mojej ówczesnej polonistki (niech ją piekło pochłonie) zbrzydło mi podobnie jak i pojęcie ekologii (tutaj ukłony należą się mojej biologicy, która zabiła we mnie jakiekolwiek ekologiczne podejście do świata usiłując mnie do ochrony środowiska nakłonić, wcale nie żartując – wcześniej naprawdę miałem ekologiczne podejście do świata). Miłość do ojczyzny. Na dźwięk tych słów do tej pory źle się czuję. Konieczność ciągłej obrony bytu, który jego mieszkańcom sprawia chyba więcej kłopotu niż pożytku. Przyznam się, że gdyby nie fakt, że zwyczajnie nie wytrzymałbym za granicą ze względu na skrajne przystosowanie do naszego polskiego burdelu to już dawno bym wyemigrował. Do Australii (podobno dalej się nie da). Gdyby wybuchła jakaś wojna w naszym rejonie stanąłbym na czele uchodźców i nie zamierzałbym oddać choćby jednego strzału w najeźdźcę (chyba, że chciałby zabrać mi mój komputer, albo żonę – bo samochód to bym przeżył). Na chyba, że byliby to Ruscy – wtedy mógłbym się pokusić o zaminowanie czegoś, ale to tylko dlatego, że nigdy ich nie lubiłem – bez żadnej konkretnej przyczyny, jest to uprzedzenie bezinteresowne. Kompletnie nie kumam po cóż miałbym stawać gdzieś w okopach i narażać w końcu dla mnie cenne własne życie bo jakiś debil mi każe. Bzdura. Podejrzewam też, że w dzisiejszych czasach zgodziłoby się ze mną całkiem sporo ludzi.

Po jaką cholerę więc nam ten patriotyzm? Na arenie międzynarodowej liczymy się mniej od somaliskich piratów, że już o takich potęgach jak Pakistan nie wspomnę (mają atomówkę, więc trzeba się z nimi liczyć). Na europejskich salonach też jesteśmy traktowani raczej jak śmietnisko, albo skansen Europy, niezły rynek zbytu, dla towarów gorszej kategorii (patrz 26-letnie mięso ze Szwecji), czy już nie tylko samochodowych wraków z Niemiec czy Francji, ale też i ostatnio z Wysp Brytyjskich (o gratach jeszcze tu). Jak widać Polakom – czy też może polakom – to najwyraźniej nie przeszkadza.

Po co więc kochać kraj, który jest nie tylko gówno wart w oczach świata, ale nawet i w oczach własnych obywateli? Ja też nie wiem.

P.S. Szykuje się mała recenzja Chevy Aveo... Już nie mogę się doczekać.

I znów... (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2009-11-28

Kolejny raz notka zainspirowana artykułem wyszperanym w internecie. Dla przyzwyczajonych do medialnej papki skrót: absolwenci uczelni wyższych są kompletnie nie przystosowani do rynku pracy.

Stwierdzenie to było prawdą i wtedy kiedy ja kończyłem studia. Miałem jednak tego farta, że w końcówce udało mi się wkręcić na staż, gdzie nauczyłem się naprawdę dużo. Będąc nieco sprytniejszy od większości nie olałem praktyk, co więcej starałem się zrobić jak najlepsze wrażenie, żeby za kilka tygodni wpaść i zapytać o jakieś zajęcie. Przyjęli mnie praktycznie z dnia na dzień. Pieniądze były marne, ale zobaczyłem też jak w praktyce wygląda jeden z wariantów mojego przyszłego fachu – był o wiele fajniejszy niż w teorii, nie wiem jak to opisać, ale był jednocześnie o wiele trudniejszy i o wiele łatwiejszy niż to, czego nas uczono. Był kompletnie inny niż politechniczna bujda, a jednocześnie spora dawka wiedzy tam uzyskanej była przydatna. Paradoks polegał jednak na tym, że godziny spędzone nad projektami z PKM-ów (dla niewtajemniczonych – podstawy konstrukcji maszyn) nie przydały się przy konstrukcji maszyn na tyle na ile luźne rozmowy z kumplami z roku tłumaczącymi mi zagadnienia typowo praktyczne. To wszystko bierze się z kilku podstawowych grzechów polskiego szkolnictwa wyższego.

Pierwszy grzech główny to zbyt szerokie nauczanie. Wciskają biednemu człowiekowi do łba masakryczne ilości wiedzy. Nie za bardzo wiadomo po co, skoro znaczna tego część jest na początku każdego specjalistycznego katalogu. Szlag normalnie czasami człowieka trafia. Oceniam, że dwa z pięciu lat przez które kończyłem studia to lata zmarnowane przez wykładowców wkładaniem mi do łba bzdur. Specjalność powinno się wybierać nie po trzecim roku nauki, a po pierwszym i dalej w nią brnąć. Często gęsto ma się też wrażenie, że z niektórych przedmiotów – mimo iż całkowicie zbędnych w praktyce – celowo robi się sita nie do przebrnięcia.

Drugi grzech główny, to nastawienie się uczelni wyłącznie na różnie pojmowanym zysku, kompletnie nie zważając na jakość szkolenia. W przypadku mojego wydziału sytuacją normalną było przyjęcie ponad 400 osób na pierwszy rok (razem ze mną zaczynało 480 osób!), w terminie skończyło nas myślę około 20-30 dusz. Magisterkę broniłem w październiku (choć powinien to być czerwiec, a były jeszcze wolne terminy w lipcu i wrześniu) i byłem pierwszym magistrem w swojej grupie. W sumie z tych, którzy razem ze mną zaczynali to myślę, że magisterkę obroniło coś w okolicy 100 osób (i około 30 inżynierów). Gdy byłem na piątym roku przyjęli około 150 osób i byłem świadkiem rozmowy gdy dziekan prosił któregoś z profesorów o obniżenie wymagań, bo by musiał wypierdzielić połowę ludzi z pierwszego roku na pysk, a wtedy nie zostanie nikt do piątego roku. Podejrzewam, że ci farciarze nie mieli nawet w połowie takich problemów z profesorami jak my. Z drugiej strony teraz mają łatwiej, ale potem nie będą dla stanowić żadnej konkurencji na rynku pracy.

Trzeci grzech główny, to zbyt długi okres nauczania. W ciągu pięciu lat (bez powtarzania żadnego roku) jakie spędziłem na Polibudzie rynek pracy zmienił się z miejsca, gdzie nie spodziewaliśmy się znaleźć roboty w miejsce, gdzie po robotę wystarczyło się schylić. Cykle koniunkturalne z tego co pamiętam trwają mniej więcej siedem lat. Kto zaczynał więc studia w kryzysie skończy w czasach prosperity i na odwrót. Oznacza to też, że niektóre nowoczesne technologie będące w powijakach gdy zaczynaliście studia mogą być powszechne gdy je skończycie.

Czwarty grzech główny to kompletne oderwanie od rzeczywistości systemu nauczania. Uczelnie wbijają do łbów studentom nieomal wyłącznie teorię i skutecznie zabijają w nich chęć do uczestnictwa w zajęciach praktycznych (w kręgach wtajemniczonych zwane są laborkami). Dla przykładu – wiem jak zbudowane są silniki turbinowe, parowe, hydrauliczne, pneumatyczne, spalinowe benzynowe, spalinowe diesla, silniki w układzie wankla, hemi, boxer, V, W, gwiazdowym, rzędowym, a tłok jednego z nich pierwszy raz trzymałem w ręku dopiero w pracy, jak kumplowi zerwał się pasek rozrządu i miał kolizję tłoków z zaworami. Dzieje się tak ze względu na grzech drugi – teoria jest tańsza od praktyki, a jakość nauczania to pojęcie niemierzalne, a w związku z tym olewalne. Z oderwaniem od rzeczywistości spotykamy się też gdy napotkamy na wyjątkowo ekscentrycznego psorka. Niestety ekscentryczność nie ma nic wspólnego z wiedzą, czy umiejętnością jej przekazania. Często też byli to ludzie, którzy naprawdę nie mięli bladego pojęcia o tym jak wygląda praca w zakładzie przemysłowym. Zrobił magisterkę, poszedł na doktorat, praktyki podpisał mu wujek z warsztatu samochodowego i potem taki naucza... Zanim dopuści się takiego do nauki, powinien choć dwa lata uczciwie popracować w jakiejś firmie i nauczyć się czegoś korzystnego.

Piąty i ostatni z tych, które wymienię (co nie znaczy, że nie ma ich więcej), to dopuszczenie do znaczącej dewaluacji stopni zawodowych (inżynier, licencjat). W swojej pracy wykorzystuję wiedzę, jaką ma każdy z moich kumpli, którzy poszli na inżynierskie. Podejrzewam jednak, że mój szef nie zatrudniłby żadnego z nich do tej samej roboty, którą teraz wykonuję. Oni jednak uczyli się trochę krócej i ich wiedza miała szansę mniej się zdezaktualizować. Stopień magistra robi ze mnie naukowca, a ze mnie taki naukowiec jak z koziej dupy trąba. Jestem kurwa inżynierem, bo robię to co robi inżynier. Naukowcy są potrzebni i owszem, ale nie każdy musi nim być.

Myślę, że szkolnictwo wyższe w Polsce powinno być zreformowane. Sporą winę za istniejący stan rzeczy ponoszą profesorowie, z których połowa nie pamięta, że komuna już się skończyła, czy przepisy utrudniające uczelniom zdobywanie środków na własną rękę. Niedługo starsi profesorkowie wymrą jak mamuty i zastąpią ich młodsi koledzy, którzy tylko przechowają zwyczaje nie patrząc na wiedzę. I w takie gówno moi mili wdepną nasze dzieci.

P.S. Recenzja Hondy Jazz już wkrótce - autko objeżdżone, tylko jeszcze pozostało ubrać to w słowa.

Jakżeby inaczej… (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2010-04-16

Pewnie ci co śledzą moje wpisy na blogu (są jeszcze tacy?) dziwią się, że do tej pory nie ma notki o śmierci imć Kaczyńskiego. Postanowiłem wyjść im naprzeciw i popełnić takową.

Z zasady wychodzę z założenia, że o zmarłych nie powinno mówić się wcale, albo mówić prawdę. Zgodnie z tą prawdą nie będę pisał, że uważałem Lecha za jakiegoś wielkiego męża stanu (bo było wręcz przeciwnie), czy za wielkiego patriotę (bo mi to wisiało). Napiszę tylko że szkoda mi, że tylu ludzi zginęło. Nie lubiłem go, nie uważałem za swojego prezydenta, ale jakoś nie przypominam sobie abym mu życzył kopnięcia w kalendarz, a już na pewno nie życzyłem tego nikomu z osób lecących razem z nim. Niestety życie toczy się dalej, tyle że bez nich.

Wkurza mnie za to dorabianie jakiejś wielkiej ideologii do tego całego zdarzenia, szukanie symboliki, wymyślanie jakichś górnolotnych porównań, a przede wszystkim robienie z Lecha jakiegoś wielkiego męża stanu. Ciekawe, czy robiono by taką aferę gdyby zabił się jadąc samochodem. Pewnie nie, bo wypadki lotnicze zawsze powodują większe emocje. Jakoś nikt nie ogłasza nigdy, żałoby narodowej bo np. w minionym tygodniu zginęło 96 osób na drogach, a skala dokładnie ta sama (dane wziąłem z sufitu, nie sprawdzajcie mnie). Prawda jest taka, że żałoba narodowa to najbardziej nieszczery rodzaj żałoby bo dotyczy tylko wypadków nagłośnionych medialnie, a liczba ofiar ma tutaj drugorzędne znaczenie. Rodziny ofiar wypadków samochodowych też nie dostają ot tak do ręki 40 tyś. złotych, nawet jeśli giną jedyni ich żywiciele. Uważam to za równie chamskie jak odprawy dla stoczniowców z Gdyni i Szczecina. Wracając jednak do żałoby – naprawdę, naprawdę mnie wkurwia. Ja nigdy nie myślałem, że to powiem, czy napiszę, ale ja normalnie już tęsknię do reklam telewizyjnych. Pierwszych kilka dni było nie do zniesienia, bo na wszystkich nieomalże kanałach w telewizorni to samo – wrak i komentarze. W radiu tylko komentarze, bo wrak można było zaprezentować jedynie jako echo sonaru (chociaż gdyby byli ludzie zdolni coś takiego odczytać „na słuch” to pewnie by puścili). Dobrze, że niektóre kanały tematyczne nie przerwały nadawania i dało się pooglądać choćby Comedy Central, czy Discovery. W radiu jakoś dało się posłuchać Eski, ale też nieszczególnie bo same smęty leciały (zresztą lecą do tej pory). Tak jak nie płakałem po papieżu, tak i nie będę płakał po Lechu. Nazwijcie mnie ograniczonym durniem, ale dla mnie najważniejsze są sprawy blisko mnie i osoby, które znam osobiście. Żaden polityk nie przejmie się moją śmiercią, chyba ,że mój rozbryzgujący się mózg zachlapie mu buty.

Z tego wszystkiego tak naprawdę to nurtuje mnie tylko jedno pytanie – co sobie myśli Jarek i co wykombinuje na czas wyborów prezydenckich, bo bądźmy szczerzy – PiS to tylko i wyłącznie od początku do końca Jarek, więc to co on wymyśli jest tam świętym prawem. Opcje ma moim zdaniem dwie – wystartować sam, wykorzystać nastrój straty jaki się wywiązał u wielu bądź co bądź naiwnych ludzi i stwierdzić, że będzie kontynuatorem polityki brata. Przyznam, ze byłoby to straszne, ale efekt wcale nie byłby taki pewny. Druga opcja to wystawić kogoś innego (np. Ziobrę) i szybko mu dorobić jakąś kampanię prezydencką (zresztą kampanie prezydenckie będą słabe w tym roku, bo czasu mało), możliwe że również w oparciu o teksty w stylu kontynuacji polityki Lecha. To mogłoby być nawet straszniejsze, bo mogłoby się udać, a ja drugiego pod rząd prezydenta z PiSu to nie przeżyję.

Z drugiej strony trochę mi żal Komorowskiego, bo spadły na niego prezydenckie obowiązki trochę wcześniej niż planował i to w dość niefajnych okolicznościach. Przyznam się, że ja jako stary tchórz to na jego miejscu zrezygnowałbym z kandydowania. Na szczęście nie jest on mną i jeszcze takich słów nie wypowiedział (i dobrze by było gdyby tego nie robił), niestety Lechu zrobił mu niezłego psikusa i może stracić część poparcia na rzecz kandydata z PiSu. Naprawdę ciekaw jestem pierwszych sondaży wyborczych zaraz po zdjęciu żałoby, bo dziś nic nie jest pewne na 100%. Swoją drogą znalazłem jeden dobry powód dla którego Lechu mógł jednak żyć – byłby idealnym kontrkandydatem dla Komorowskiego. Komorowski mógłby go swobodnie roznieść w pył, a i niepewność byłaby mniejsza.

A z tego całego burdelu to najbardziej mi chyba żal dziennikarzy i załogi, bo oni tam byli w robocie, a nie na jakiejś cholernej wycieczce.

P.S. Dalej szukam pracy, już nastąpiło naprawdę poważne rozluźnienie kryteriów z mojej strony a tu ciągle nic. Chyba wezmę i się... zacznę uczyć nowych rzeczy, bo pewnie mam za słabe kwalifikacje.

Top Secret Service (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2010-05-17

Jak już kiedyś się chwaliłem, mam blisko 25 lat „doświadczenia” w obcowaniu z diabelskimi machinami zwanymi komputerami. Jako iż jakiś miesiąc temu właśnie minęło to znamienne ćwierćwiecze chciałbym nieco wam przybliżyć jak to drzewiej bywało. Tytuł notki również nie jest bez znaczenia, a nawiązuje do dwóch najpopularniejszych czasopism o grach z lat 90-tych, czyli „Top Secret”, oraz „Secret Service”.

Rok 1985. W Polsce przedłużano właśnie ważność Układu Warszawskiego a ja odpakowywałem swój pierwszy komputer. Atari 800XL. Był dość nietypowego jak na dzisiejsze czasy koloru – czarno-kremowy, z aluminiowymi wstawkami i składał się w zasadzie tylko z klawiatury. Dziś pewnie by to określono jako „dizajnerskość”. 8 bitowy procesor taktowany zegarem coś koło 1,7 MHz, 48 kB pamięci, możliwość wyświetlania do 16 kolorów na raz, oraz zatrważająca rozdzielczość 320x192 pikseli, dźwięk w zasadzie podobny był do tego co wydobywa się czasem z PC speakera, choć chyba nieco bardziej melodyjny (bo czterokanałowy). Komputer ten zwykle żywił się kasetami magnetofonowymi z nagranymi nań w postaci dźwięku programów. Ciekawostką jest fakt, że Polskie Radio nadawało wtedy programy na Atari – można było nagrać program z radia na kasetę i on działał – oto protoplasta dzisiejszego WiFi, a nie jakieś bzdury, co to nam imperialistyczni Hamerykanie do głów kładą. Z Atarynką związany jest podobny patent jak z Commodore – w czasie wczytywania programów lepiej było wyjść z pokoju, gdyż oryginalny magnetofon był bardzo czuły na wstrząsy. Stabilniejsze pod tym względem były nieoryginalne magnetofony, przerabiane z tego co tam Polacy mieli pod ręką. Średni czas wczytania się programu to około 30 minut.

Lata 80-te w polskiej prasie informatycznej to triumf „Bajtka” – pierwszego polskiego czasopisma o komputerach. Podzielony był na kilka sekcji powiązanych z przeróżnej maści komputerami, ale moja atarynka była tam dość poważnie dyskryminowana, więc dość szybko zrezygnowałem z kupowania tego pisma.

Rok 1991. Polskę podłączano właśnie do internetu, gdy tym razem mój bracki rozpakowywał nowiuteńką Amigę 500. Był to komputer pod każdym względem lepszy od atarynki. 16-bitowy procesor o częstotliwości taktowania nieco ponad 7MHz, 512kB pamięci operacyjnej (najczęściej niewystarczającej do czegokolwiek, zwykle więc rozszerzano ją do 1MB), bardzo ciekawy układ graficzny, który przerósł możliwościami zamierzenia twórców (był dość elastyczny w programowaniu), wbudowany układ dźwiękowy. Przerastał ówczesne tzw. IBM PC 286 (w dalszych częściach w skrócie PC) o dwie klasy, w niektórych dziedzinach doganiały go 386, a ostatecznie zaczął przegrywać dopiero z 486. I mówimy tutaj o komputerze, do którego poza dodatkową pamięcią, oraz tzw. modulatorem żeby podłączyć ustrojstwo do zwykłego telewizora, w zasadzie nic się nie dokupywało. Miał wbudowaną stację dysków 3,5’’. Był beznadziejnie prosty w obsłudze (aby wczytać grę wsuwało się dyskietkę do napędu i to wszystko). Miał też graficzny system operacyjny, który był nie tylko podobny do wczesnych wersji Windows, ale i był równie bezużyteczny. Przez tą prostotę obsługi można go było wręcz pomylić z konsolą do gier.

Początki lat dziewięćdziesiątych to z kolei pojawienie się „Top Secret” i uzyskanie przez niego na jakiś czas tytułu wyroczni w dziedzinie gier komputerowych. Było to czasopismo niepodobne do żadnego przedtem i całkiem inne od tych potem (choć zdarzały się i zdarzają się nadal nędzne próby naśladownictwa). W zasadzie jedynym pismem z tych czasów, które nawiązywało walkę (w mojej opinii nawet wygrywało) z „Top Secret” był „Secret Service”. Moim zdaniem był śmieszniejszy, bardziej rozbudowany, po prostu fajniejszy. Oba pisma mają wspólną historię, choć ta z SS była pod koniec istnienia o wiele bardziej „brudna” niż ta związana z końcem TS. Do dziś redaktorzy tych pism współtworzą wiele innych redakcji o tematyce ogólnogrowej.

Rok 1996. W Polsce w tym czasie nie działo się nic ciekawego, ale na świecie właśnie skończyli negocjować traktat z Kioto, kiedy znowu ja odpakowywałem piękniutkiego, nowiuśkiego PC-ta. Wreszcie 32-bitowy procesor AMD, taktowany częstotliwością około 75 MHz (wydajność jak Pentium 90), 8 MB pamięci operacyjnej, dysk twardy 850 MB, karta graficzna z 256 kB pamięci, oraz nieśmiertelna (bo używam jej do dziś) stacja dyskietek 3,5’’. Jakościowy skok był przeogromny, no może poza dźwiękiem – PC Speaker to było przekleństwo, tak więc jedynymi z pierwszych inwestycji była karta dźwiękowa, CD-ROM i dodatkowe 8 MB pamięci operacyjnej. I tak to się toczy do dziś. Pamiętam pierwsze nagrywarki CD (mam nawet jedną taką chyba z 12-sto letnią na składzie i chyba działa), pamiętam pierwsze karty graficzne ze zintegrowanymi akceleratorami grafiki 3D (miałem nawet taką, nawet sobie nie wyobrażacie co to był za szał, a właściwie to chyba nadal ją gdzieś mam). Mój pierwszy dysk twardy miał 850 MB, ostatni 1,5 TB, czyli ponad 1500 razy więcej. Miałem w rękach kilka ciekawych technologii – takich jak dyski magnetooptyczne, toczące krótką, acz przegraną wojnę o bycie nośnikiem nr 1 dla PC-tów (wyglądały jak taka gruba dyskietka 3,5’’, ale w środku miały coś co przypomniało płytę CD). Pracowałem na większości Windowsów (3.11, 95, 95 plus, 98, 98 SE, NT, Y2K, Me, XP, Vista), na kilku Linuksach (ale nigdy się ich nie nauczyłem), pamiętam wprowadzenie ustawy antypirackiej.

W zasadzie w czasie gdy bawiłem się już PC-tem nie ciągnęło mnie tak bardzo do czytania o grach. Potem gry mnie trochę znudziły, potem nie było czasu, jeszcze kiedy indziej nie było forsy. Teraz potrafię jedną gierkę męczyć po kilka lat (jak jest dobra), jak gorsza to maks 6 miesięcy, a nie kilka, kilkanaście miesięcznie.

W sumie to stwierdzam, że pod względem rozwoju komputerów osobistych przyszło mi żyć w naprawdę ciekawych czasach. Miałem okazję poznać wszystkie najważniejsze etapy ich rozwoju i mogę ciągle je śledzić. Wielu konstrukcji mi szkoda (och moja Amisio...), inne doprowadzały mnie do szału (cholerne Atari), a jeszcze inne są bezpłciowe (tak jak dzisiejsze PC-ty). Trochę taka nostalgia człowieka bierze jak sobie powspomina stare dobre czasy.

P.S. Jeśli kiedyś świetnie bawiliście się przy swojej Atarynce, Commosiu, Spectrumnie czy innym 8-mio bitowcu nie popełnijcie mojego błędu i nie ściągajcie emulatorów i starych gier na te maszyny. Poważnie się zawiedziecie.

Moje z pracą przeboje...(post odzyskany)

Orygialnie opublikowany 2010-08-05

Ostatnimi czasy wielokrotnie żaliłem się na łamach tego bloga jak to ciężko mi znaleźć pracę. Żeby było śmieszniej zrobiłem to tuż po tym, jak stwierdziłem, ze tylko sieroty mają z tym problem.

W końcu, gdy nadszedł dzień ostatecznego rozstania się z moją firmą zacząłem już dość intensywnie schodzić z wymagań (ot choćby tak podstawowych jak odległość do roboty poniżej 40 kilometrów). Z końcem czerwca dostałem nową robotę. 65 km od domu, w niedużej, polskiej firmie (czyli wszystko to, czego nie chciałem). Po kilku dosłownie dniach miałem jej serdecznie dość. Zacząłem w poniedziałek, a już w środę miałem objawy głębokiej depresji. Odzwyczajony przez kilka miesięcy laby od pracy byłem po prostu wyczerpany wychodzeniem o 5:40 z domu i powrotami o 16:30. Do tego stopnia, że spowodowałem dwie niewielkie obcierki moim nowym autkiem.

Po dosłownie trzech dniach wróciłem do szukania pracy, nie rezygnując jednakże ze swego nowego zajęcia. Znalazłem w dość krótkim czasie dwa ogłoszenia co do których spełniałem wszystkie wymagania. Jedno od znanego, dużego, zachodniego koncernu i drugie z jakiejś zakichanej agencji HR-owej. Ku mojemu pozytywnemu rozczarowaniu pierwszy (ekspresowo wręcz) odpowiedział koncern. Dwa spotkanka i niedawno podpisałem z nimi umowę o pracę. Wcześniej jednak zrezygnowałem z mojej nowej-starej pracy. I tu zaczyna się robić ciekawie.

Przed złożeniem wypowiedzenia zapytałem kumpla, czy w razie co nie chciałby wskoczyć na moje miejsce. Chciał, bo też od kilku miesięcy szuka pracy. Miałem więc zastępcę. Szybkie spojrzenie na wieści w internecie dotyczące wypowiedzeń i wysmarowany wniosek o rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron (w razie niemca przygotowany również wniosek o rozwiązanie za wypowiedzeniem). Wniosek wydrukowany, podpisany, wypełniony jak ta lala. Słowem nie ma się do czego przyczepić. Najpierw chciałem przekazać go osobiście, ale coś mi mówiło, że szefa ciężko zastać samego, lepiej więc zrobię to przez sekretariat. Poza tym sekretariat daje potwierdzenie przyjęcia dokumentu. Jak pomyślałem, tak oczywiście zrobiłem i powędrowałem do swojego pokoju oczekując na telefon. Nie doczekałem się go tego dnia. Doczekałem się następnego dnia, ale nie telefonu, a informacji od kolegi, że szef mnie prosi na dywanik (akurat dziwnym trafem, tuż po godzinie mojego standardowego wyjścia do domu, no i wiadomość przekazana jak to się mówi za pięć dwunasta). Poszedłem. Co miałem zrobić. I tu się robi jeszcze ciekawiej.

Czułem już wcześniej, że mój szef, to burak, ale aż do tego momentu nie miałem na to konkretnego dowodu. Jednakże w czasie tego raptem pięciominutowego spotkania wyszło szydło z worka. Zaczął się wydzierać i straszyć, wyzywać od kłamców. Jako człowiek z natury kulturalny nie przyłączyłem się do tego przedstawienia. Szkoda tylko, że praktycznie nie dał mi dojść do słowa, wtedy by dostał namiary na mojego kumpla i nie musiałby się tak wściekać. Zepsuł mi trochę resztę dnia, ale nie przebił moich kotów, które postanowiły tego samego dnia rozsypać jakieś 3 kilo cukru i pół kilo bułki tartej (dokładnie je przy tym mieszając). Następnego dnia jednak przeszedł sam siebie – obraził się jak małe dziecko. Przestał się do mnie odzywać, odpowiadać na „dzień dobry”, oraz opierdalać ludzi za gadanie ze mną. Tak nieprofesjonalnego podejścia jeszcze w życiu nie spotkałem.

Zmieniając jednak trochę temat – odległość i godziny pracy były mi przecież znane, tak więc pewnie się dziwicie dlaczego zrezygnowałem... Otóż – pracując w kilku firmach odkryłem prostą metodę określania jak w nich dba się o pracownika. Jest to innowacyjna metoda i polega na sprawdzeniu... kibla możliwie najbardziej oddalonego od szefa. Jeśli nie ma w nich papieru toaletowego, to oznacza dramat. Jeśli jest papier, a nie ma mydła, i ręczników, lub suszarki do rąk to znaczy, że jest źle. Jeśli jest wszystko, to znaczy, że jest ok. Tam był tylko papier. Po drugie totalny burdel organizacyjny. Nie wiem, kto mi może wydawać polecenia, kogo mogę zignorować, co jest ważne, co ważniejsze, co i jak mam robić po kolei. Czasem wpadał szef sprawdzić co i jak, częściej nie. Brak rozliczanych nadgodzin, które zresztą chętnie były przydzielane. Do tego człowiek jest odpowiedzialny za wszystko czego się dotknął, nie ważne, czy tylko poprawiał coś po kimś, czy zrobił to od początku. A już naprawdę mnie wnerwił telefon od dostawcy. Na moją prywatną komórkę. Jakim kurwa prawem?! Ja sobie cenię swoją prywatność i to bardzo. Sprawy nie poprawiał też osobnik, który jakoby miał być moim kierownikiem, ale w ogóle się do tego nie poczuwał. Miał wszystko tak głęboko w dupie, że już wychodziło mu to gardłem. Do tego jak tylko szef dopierdalał mi jakąś nową robotę, to tylko złośliwie się uśmiechał i starał się zepchnąć też na mnie wszystko to co sam dostał nowego.

Jednak naprawdę najgorsze to były dojazdy. Teraz będę pracował w miejscu, które mijałem ostatnio dwa razy dziennie o 6:05 i o 16:00. Tylko, że będę się tam teraz pojawiał o 7 i wychodził o 15. Godziny pracy dokładnie te same, ale droga o 75% krótsza. To robi wielką różnicę. No i wreszcie znowu w dużym zachodnim koncernie. Kompletnie nie kumam serii artykułów jakie pojawiły się chyba w zeszłym roku na WP, jakoby ludzie w moim wieku spierdalali z korporacji, bo tam się tylko haruje, a w małych firmach jest lepiej. Gówno prawda. W małych firmach udzieli panowie i władcy – właściciele – pozwalają sobie zdecydowanie na zbyt wiele, często nie mając zielonego pojęcia o zarządzaniu personelem. W dużych polskich firmach nie jest wiele lepiej, choć przynajmniej udają, że starają się przejąć zachodnie wzorce. Możecie mi wierzyć lub nie, ale zachodnie firmy są o wiele, wiele lepsze niż to co oferują nam rodzimi biznesmeni – przynajmniej w sferze zarządzania personelem. A już do ciężkiej wściekłości doprowadzają mnie umowy na czas określony dłuższe niż na trzy miesiące. Zawsze to wykorzystuję przeciwko takim cwaniakom.

Reasumując – patrzę z nadzieją na to co może mnie czekać w nowej robocie. Trochę mnie przeraża okres próbny, bo nie zawsze musi się skończyć zatrudnieniem, ale dam z siebie wszystko.

P.S. Wygląda na to, że będziemy z żonką mieli chłopca. Przegrałem zakład, bo obstawiałem dziewczynkę – stawką było imię dziecka. Jako, że już się nie przyda, to się pochwalę, że dziewczynka miała nazywać się Joanna Antonina.

Wstałem rano... (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-01-09

Dzisiaj rano o godz. 4 zbudziła mnie moja małżonka. „Mam skurcze” powiedziała. Nie muszę nadmieniać, że o tej nieludzkiej porze jedyne pytanie jakie mi przyszło do głowy, a nie wydawało się jakoś skrajnie głupie brzmiało:
- Jak często? - co zapoczątkowało mniej więcej taki dialog:
- Co 10 minut.
- Aha. To pewnie fałszywy alarm, jeszcze nie ma się czym martwić.
- Ja chyba jednak wstanę.
- Dobra, obudź mnie, jakby zrobiły się co 5 minut.
- Dobra.

Niestety wiedziałem, że już nie zasnę i jakieś 5 minut później dołączyłem do małżowiny w czuwaniu. Skurcze jakoś nie miały dość przyzwoitości aby o tej nieludzkiej godzinie dać sobie spokój z męczeniem szacownej mej lepszej połowy. Na wszelki wypadek zaliczyliśmy prysznic i mycie ząbków. O godzinie 5:30 skurcze, które doszły do wniosku, że to już bardziej ludzka pora zagęściły się do około 5 minut. Szybki wniosek – won do szpitala.

Przy wejściu do szpitala witają nas dzwony pobliskiego kościoła – jest szósta rano. Zmierzamy do izby przyjęć, gdzie po krótkim badaniu zapada decyzja – żona zostaje, zaczyna się akcja.

Z początku wszystko zaczynało się niemrawo, nawet dało się zdrzemnąć na kilka, kilkanaście minut. Wydaje się, że nie dające małżowinie spokoju skurcze to jakaś lipa, o większym znaczeniu psychologicznym, niż fizycznym.

Około godziny 10 skurcze nasilają się, żona zaczyna odczuwać w ich trakcie wyraźny ból, widać, że to nie przelewki. Koło dziesiątej trzydzieści udało mi się wypalić ostatniego papierosa, gdy wróciłem do niej wiedziałem już, że aż do końca z nią zostanę, bo jak wyjdę, to albo coś przegapię, albo zwyczajnie nie będę miał po co wracać, bo głowę urwie mi demon, który mógłby w czasie mojej krótkiej nieobecności zająć miejsce małżowiny. Skurcze zagęściły się do mniej więcej jednego na trzy minuty. Żona wyraźnie cierpiała, zaczęła dostawać kroplówki. Z mojego punktu obserwacyjnego widziałem, że pojawia się coraz więcej krwi. Personel medyczny przychodził dość często sprawdzać jak sobie radzi moja lepsza połowa. Około trzynastej skurcze są tak potężne, że z żonką naprawdę ciężko się porozumieć. Zaczyna jęczeć z bólu. Przy każdym z nich staram się masować jej krzyż, jednocześnie dając miażdżyć sobie palce w jej stalowym uścisku. Koło czternastej bóle są już tak silne, że w pewnym momencie czuje, że żona ścisnęła mi dłoń tak mocno, że aż coś w niej przeskoczyło. Na wszelki wypadek przełożyłem zegarek na drugą rękę, żeby nie było problemu gdyby spuchła. Jednak dalej daje jej się wyżywać na swojej kończynie, bo przecież ją boli o wiele bardziej niż mnie. Po kilku minutach jednak ból w mojej dłoni ustępuje, ból małżonki nie. Personel medyczny mimo jej wyraźnego cierpienia zmusza ją do coraz to większego wysiłku. Mimo to żona godzi się na to, instynkt podpowiada jej choć trochę co ma robić. Żałuje, że nie mogę jej jakoś ulżyć, pozostaje mi tylko zachęcać ją do dalszego wysiłku. Żona coraz częściej mówi, że już nie da rady, że ma dość, że umrze, żeby dać jej spokój. Nie mogliśmy spełnić jej prośby.

Wreszcie widać efekty jej bólu i wysiłku, to powoduje, że żonka zbiera się w sobie jeszcze bardziej, że wie, że cały jej ból i wysiłek się opłaca, że to już niedługo. Jeszcze chwila, jeszcze ostatni skurcz i o godzinie 14:54... przychodzi na świat nasz synek. Kawał chłopa, waży niecałe cztery kilogramy, jest zdrowy, silny i ładny nawet nie biorąc pod uwagę, że to noworodek. Nawet nie marzyłem o tym, że moje pierwsze dziecko będzie takie udane.

Dziękuję Ci Żono, za Twój wysiłek. Synku, witaj na świecie!

P.S. Jakby kogoś to interesowało, to rękę mam całą.
P.S.2. Sześć godzin bez peta nie boli tak bardzo jak myślałem.
P.S.3. Młody mnie lubi, w każdym razie kiedy go trzymam na rękach.
P.S.4. Żona żyje, ma się dobrze, choć jest przeokrutnie wymęczona.

„Coś się kończy, coś się zaczyna” (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-02-12

Nawiązanie do tytułu antologii imć Sapkowskiego jak zaraz się przekonacie jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Otóż chwilę po moim osobistym szczęściu w postaci narodzin synka zmarł mój nieodżałowanej pamięci Ojciec. Zmarł nagle, ale z przyczyn naturalnych.

Na mojej głowie w tej chwili znajduje się organizacja spraw spadkowych, o które w koło Macieju jestem molestowany przez rodzinkę (która paradoksalnie nie ma żadnego w spadku udziału), do tego wszystkiego Ojciec oczywiście nie zostawił testamentu. W każdym razie nic mi nigdy o żadnym testamencie nie wspomniał. Oznacza to, że będę musiał wraz z jego żoną przeprowadzić cały ten drażliwy temat. Brat się wygodnie na wszystko wypiął, bo na co dzień mieszka daleko i zrobił ze mnie pełnomocnika w tych sprawach. Z moją macochą nie wiem czy się dogadam, bo ona ma swoje interesy, a ja i mój brat swoje z tym wszystkim. Szkoda, że akurat w tej kwestii nie mam w nikim oparcia, ani pomocy kogoś, kto przez to przeszedł. Nie wiem jak zabezpieczyć swoje i brata interesy, ani jak załatwić milion innych formalności, o których już zdążyłem doczytać w necie. Skończy się pewnie tak, że będę musiał wydać skromną fortunkę na radców prawnych i prawników. Są to sprawy, które w tej chwili zaprzątają moją głowę. Dobrze, że nasz synek przynajmniej jest na tyle absorbujący, że nie łamię sobie nad tym głowy przez cały czas. Do tych spraw spadkowych brakuje mi po prostu motywacji.

Odchodząc jednak od sprawy spadku. Nie muszę chyba mówić, nie mniej jednak to zrobię – jestem zły, że tak to się skończyło. Ojciec mój zmarł w wyniku choroby, która go pochłonęła w niecałe dwa tygodnie. Zachorował dokładnie dzień po narodzinach młodego i do końca życia zdążył go zobaczyć jedynie na kilku zdjęciach, które zrobiłem komórką. Jestem pewien, że tak jak w przypadku moich bratanków, tak samo i dla moich dzieci byłby wspaniałym Dziadkiem. Niestety moje dzieci już nigdy się z nim nie spotkają, nad czym ubolewam. Dobre w tym wszystkim jest to, że choć potrafiliśmy się pokłócić, co zresztą nie raz robiliśmy, a i do czego mieliśmy okazję niedługo przed jego śmiercią, to jednak nam się nie udało. Rozstaliśmy się w zgodzie. Nie mniej jednak teraz bardzo przydałaby mi się jakaś rada od Niego, bo naprawdę nie wiem, czego On by ode mnie chciał w takiej sytuacji. Jedna jedyna rzecz, jakiej byłem pewien, to fakt, że chciał być skremowany, do czego zresztą doszło. Przy okazji – w polskich warunkach pogrzeb osoby skremowanej to chyba nawet większa trauma niż normalny pochówek. Trzeba to zobaczyć w całości, żeby zrozumieć o czym piszę.

Bardzo żałuję, że nie byłem w stanie wygłosić mowy pogrzebowej, choć z drugiej strony cieszę się, że nie musiałem. Gdybym jednak to zrobił, to przytoczyłbym słowa jakie sam wypowiedział na pogrzebie swojego ojca: „żył najlepiej jak umiał”. Taki właśnie był mój Ojciec – On właśnie żył najlepiej jak umiał. Był dobrym Ojcem i dobrym człowiekiem, choć nie należy tego mylić z dobrotliwością. Uważał, że dobry ochrzan jest najlepszą motywacją i w wielu sytuacjach miał rację (w zasadzie w ten sposób nie udało mu się tylko spowodować, żebym rzucił palenie i raz na zawsze ogolił brodę). Nigdy nad nami się zbytecznie nie rozczulał (czego efektem jest moje utykanie na prawą nogę, bo kiedy miałem ją nieźle rozwaloną po bójce z kolegą nie poszedł ze mną na czas do lekarza), ale też i nie zostawiał nas na pastwę losu gdy coś szło źle. Stworzył w moich oczach obraz prawdziwego mężczyzny, choć po latach nie był specjalnie zadowolony, że go realizuję. Dzięki niemu moimi wyznacznikami męskości są do dziś: broda, tatuaż i silne dłonie. Mam je wszystkie. On po latach zgolił brodę, tatuażu się wstydził, ale dłonie miał silne czy chciał, czy też nie.

Co ciekawe – niesamowicie nienawidził swojej roboty, ale można powiedzieć, że żył nią dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przykładem niech będzie fakt, że w jego robocie bardzo istotne były prognozy pogody. Sprawdzał wszystkie serwisy pogodowe jakie tylko wpadły mu w ręce, a które przedstawiały prognozy z różnych źródeł. Robił to nawet na urlopie. Kiedy nie było go w domu, wiele razy podawałem mu je przez telefon – i to nawet przez kilka miesięcy po tym, jak już się od Niego wyprowadziłem. Z drugiej strony praca go wykańczała, kiedy z niej wracał mógł już tylko zająć swoje ukochane miejsce przed telewizorem. Zrozumiałe, że się nie ma energii po siedemdziesięciu dwóch godzinach w trakcie których zalicza się maksymalnie pięć godzin snu. Ja kiedyś coś takiego odsypiałem przez dwadzieścia pięć godzin. On zaledwie w dziesięć.

Mam wrażenie, że to przez pracę nie mógł być takim Ojcem, jakim chciał, myślę, że to właśnie przez to oddaliliśmy się od siebie nieco w ostatnich latach. Ja z kolei wbrew pozorom nie należę do najbardziej otwartych osób na świecie, co też nie ułatwiało mu komunikacji ze mną. Dziś bardzo żałuję, że tak właśnie się stało. Chociaż w wielu kwestiach go nie zawiodłem, mam wrażenie, że mogłem być dla niego o wiele lepszym synem. Gdy sobie to uświadamiam, do mych oczu znowu napływają łzy. Wiem, że gdyby się o tym dowiedział, to swoim sposobem najpierw by mnie ochrzanił za mazanie się, a potem mi pomógł.

Przykro mi, ale nie jestem w stanie dokończyć tej notki w taki sposób w jaki chciałbym ją skończyć. Może kiedyś na miejscu tego akapitu pojawi się prawdziwe zakończenie.

10 kwietnia (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-04-12

Dokładnie 10 kwietnia 2010 roku sprzedałem swoje pomarańczowe Lambo (a co? myśleliście, że będzie o „kaczce po smoleńsku”?). Nieodżałowanej pamięci autko moje pewnie hula sobie gdzieś po wioskach województwa siejąc strach i grozę w sercu nowego właściciela. I to w zasadzie wszystko co pamiętam z tego dnia.

No dobra, żartuję, pamiętam nieco więcej i zastanawiałem się jak przebiegać będzie pierwsza rocznica owego wypadku. Na szczęście było znacznie lepiej niż się spodziewałem, bo po całej tej zeszłorocznej żałobie, która była głównie na pokaz, obawiałem się, co najmniej jednodniowej powtórki, ale by mi to zupełnie umknęło, gdyby nie to, że wieczorem, przypadkiem trafiłem na jakieś przebitki na TVN-ie i szybko je przełączyłem. No i jeszcze syreny rano zawyły i przyznaję, skojarzyłem od razu o co tam z nimi chodziło. Tyle ze smoleńska zostało w ostatnią niedzielę.

Nie pokuszę się tym razem o jakąś pełniejszą analizę faktów zebranych o tym co robili politycy różnych partii, bo zwyczajnie od dłuższego czasu nie potrafię codziennie znaleźć tej chwilki aby zaktualizować swój stan wiedzy na temat bieżących wydarzeń. Najwygodniej byłoby mi zwalić winę na mojego synka, że zajmuje mi tyle czasu, jednak w praktyce to chyba ja raczej zajmuję jego czas, bo jakoś ciężko mi się od niego odkleić (z drugiej strony jakoś tak schizofrenicznie chciałbym, aby umiał się zająć sobą sam).

Wypłynę więc na mieliznę przypuszczeń i domysłów – popartych szczątkowymi informacjami, które w jakiś tam sposób do mnie jednak się przebiły. Domyślam się, że PiSuary jak zwykle robiły borutę gdzie się da. Podobno nawet Małysz to skomentował. O rosyjskich mediach nie wspomnę. Podobno znowu była jakaś awantura pod Pałacem Prezydenckim (szczegółów nie znam i nie garnę się do nich). Co wiem na pewno, to fakt, że mieliśmy w związku z wypadkiem w Smoleńsku co najmniej trzy różne wersje obchodów rocznicy tego wydarzenia. Państwowe, PiSuarowe i rodzin ofiar. Rozumiem to ostatnie, bo sam ostatnio przeżyłem poważną dla mnie stratę. Rozumiem te pierwsze, bo zwyczajnie wypada. Nie rozumiem tych środkowych. I podobnie jak rodziny pomordowanych w Katyniu nie rozumiem po co się łączy wypadek samolotowy ze zbrodnią ludobójstwa z początku II Wojny Światowej.

Jarek w kwestii tych wydarzeń zachowuje się strasznie dziwnie. Z jednej strony oskarża na lewo i prawo swoich obecnych politycznych oponentów próbując zbić na tym jakiś kapitał polityczny, z drugiej strony nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek trafił na jakieś jego słowa o takich naprawdę osobistych odczuciach odnośnie tej sprawy (jak ktoś ma linka do czegoś takiego proszę o podrzucenie w komentarzach). Z jednej strony grzmi i gromi, że taka strata i oszustwo, z drugiej gra twardziela po którym wszystko to spłynęło jak po nomen omen kaczce. Wydaje się też, że Jarek jest sfrustrowany i to przepotężnie, że nie udało się zbić kapitału politycznego na tych wydarzeniach, ale tak naprawdę uwziął się na to i na dzień dzisiejszy wygląda to tak, jakby jedyne co miał do zaoferowania jako prezes największej partii opozycyjnej w niemałym przecież kraju to dalsze babranie się w kwestiach nieistotnych, lub ewentualnie rzucanie co jakiś czas populistycznych hasełek (a sam nie pamięta że jest w znacznej mierze współautorem dzisiejszej dziury budżetowej). Nie żebym ostatnimi czasy nie znielubił trochę PO, ale opozycję mamy jeszcze gorszą.

Jak już tak sobie jeżdżę po Jarku to jeszcze chciałbym poruszyć inną kwestię z nim związaną. Mianowicie słynna wyprawa do sklepu. Nie ma oczywiście sensu drwić z niego przy tej okazji (no dobra, jest sens, ale mi się nie chce), ale jego całkowita nieporadność w tak prostej sytuacji życiowej o czymś świadczy. Świadczy o tym jak bardzo oderwany jest od problemów zwykłych ludzi. Nie wie co to jest życie przeciętnego Kowalskiego (chociaż podobno najwięcej w Polsce jest Malinowskich), a pretenduje populistycznymi hasełkami do miana jego obrońcy. Sytuacja jest o wiele gorsza – takich polityków mamy naprawdę dużo od prawa do lewa. To jest straszne, że rządzą nami ludzie, którzy dorwali się do koryta 20 lat temu i do tej pory nie chcą odpuścić.

Wiem, że notka ta jest marnej treści i jakości, zalatuje grafomanią i w ogóle nie powinna znaleźć się w internecie. Nie mniej jednak się znalazła.

P.S. Młody dobrze rośnie i wszyscy mówią, że jest do mnie podobny.

Ucząc bawi, bawiąc uczy, a do tego wychowuje... (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-05-06

Chcąc towarzyszyć małżowinie w oglądaniu na masońskiej TVN Style programu o nazwie „Trinny i Susanah ubierają Polskę” (nawiasem mówiąc kiepsko im to wyszło) napatoczyłem się przypadkiem na zwiastun (nienawidzę słowa „zajawka”) jakiegoś programu z Zawadzką (aka Superniania) o szkole. Przyznam szczerze programu jeszcze nie miałem okazji zobaczyć, nie mam zielonego pojęcia o czym ma być, ale same te przebitki wzbudziły we mnie kilka wspomnień i przemyśleń, którymi postanowiłem podzielić się z szerszą publicznością.

Zapewne tylko ci, którzy na swym siwiejącym karku noszą więcej niż 30 wiosen pamiętają jeszcze, że za PRL-u szkoła miała uczyć i wychowywać (bawić chyba nie miała). Skończył się PRL, to i skończyła się wychowawcza rola szkoły. Jedni powiedzą: to źle, gówniarzy trzeba trzymać w ryzach. Drudzy powiedzą: to dobrze, sami powinniśmy decydować jak wychować nasze dzieci. Ja z kolei na dzień dzisiejszy nie mam zdania, bo widzę oczywiste wady i zalety obu rozwiązań.

Nie to jednak było przedmiotem moich rozważań. Jako, że sam niedawno dorobiłem się potomstwa, które oczywiście jest najpiękniejsze, najmądrzejsze i najsprawniejsze na świecie, przynajmniej dopóki nie zacznie niszczyć moich rzeczy, zaczynają mnie interesować aspekty wychowawcze właśnie, bo w końcu chcę, aby syn mój wyrósł na porządnego gościa, a do tego umiejącego zadbać o swoją rodzinę i swoje interesy. Oczywiście nie uda się tego wprowadzić w czyn wszystkiego na raz, ale już powoli obmyślam strategię. Jako iż natura obdarzyła mnie niezłą pamięcią korzystam sobie z tego źródełka do woli i wracam do własnych doświadczeń próbując opracować tą swoją nieszczęsną strategię. Wnioski na razie mam takie, że wpływ na nasze dziecko tracimy mniej więcej wtedy, gdy ma ono jedenaście, dwanaście lat. Do tego czasu trzeba go nauczyć możliwie najwięcej, ale i też jak najlepiej go wychować. Potem to już dupa jest. Co ciekawe wpływ na dziecko odzyskuje się mniej więcej po ukończeniu przez nie dwudziestu lat, choć oczywiście wtedy jest już zdecydowanie za późno na wychowanie. Poza tym odzyskanie tego wpływu wcale nie jest regułą, samo nie przyjdzie i trochę trzeba o to zadbać.

Z obserwacji moich znajomych wiem, że niektórzy z nich nie zerwali się z rodzicielskiej smyczy nigdy. Rodzice mieli na nich wpływ przez całe ich życie. Nie mieli przerwy gdy byli nastolatkami. Wszyscy ci moi znajomi, którzy tego doświadczyli są wyjątkowo nieporadni życiowo. Wręcz potykają się o tą swoją wyimaginowaną pępowinę, która ciągle łączy ich z rodzicami (wszyscy co do jednego starsi ode mnie), praktycznie nie są zdolni do samodzielnego myślenia. Co gorsze wszyscy są w miarę inteligentni. Innymi słowy ta przerwa we wpływie na własne dziecko jest mu potrzebna, aby miało namiastkę usamodzielnienia się, gdyż w ten sposób jakby oswaja się z tą samodzielnością. Oczywiście nie wolno dziecku tej smyczy całkowicie odpiąć, tylko nieco poluzować, z wyczuciem, bo mnie jako nastolatkowi wydawało się, że jestem dorosły i wiem o życiu już wszystko. Kilkanaście lat później okazuje się, że ja do tej pory nie wiem całkiem sporo o tym życiu (no może tylko wreszcie dowiedziałem się, że odpowiedzią na ostateczne pytanie o życie, wszechświat i całą resztę jest liczba 42). Z trzeciej jednak strony wiem zdecydowanie więcej od malucha, który śpi w sypialni obok marząc o cyckach w kontekście póki co kulinarnym (co ciekawe jak dorośnie też powinien marzyć o cyckach – pewnie dlatego życie faceta jest o tyle mniej skomplikowane).

Wiem mniej więcej czego chcę go nauczyć. Wiem na kogo chcę go wychować. Problem polega na tym, że nie tylko zabrano mi, ale też i skutecznie obrzydzono środek wychowawczy, który jeszcze z dziesięć lat temu uważałem za wyjątkowo skuteczny, czyli pospolite lanie. Trochę interesuję się wydarzeniami na wyspach brytyjskich i wiem, że tam tzw. bezstresowe wychowanie osiągnęło apogeum absurdu i niewydolności (dzieci są tam największymi bandziorami, a przy tym są nietykalne). Problem polega na tym, że po pierwsze – nie rozumiem dlaczego dziecku ma się oszczędzać wszelkich stresów, skoro później będzie na nie narażone praktycznie codziennie, a po drugie jeśli nie mamy stracić kontroli nad własnymi dziećmi, a nie możemy wykorzystać przewagi fizycznej jaką nad nimi mamy, to ktoś nas do cholery powinien nauczyć jak to zrobić. Po kolei władze wszystkich europejskich krajów zapominają co to do ciężkiej cholery jest zdrowy rozsądek. Że posłużę się metaforą: zabierają sieci, ale nie dają wędek.

Pic polega na tym, że w wielu krajach już widzą że to był błąd, tylko nie wiedzą jak się z tego wycofać z twarzą. Ja z kolei uważam, że mniej więcej rok po urodzeniu dziecka, rodzice powinni dostać zaproszenie na obowiązkowy kurs z wychowywania i dyscyplinowania swojego dziecka bez przemocy. Nieusprawiedliwiony brak uczestnictwa w kursie powinien być karany aresztem, natomiast tym, którzy jakieś tam usprawiedliwienie mieli trzeba zaproponować takie tabuny terminów zastępczych, żeby się porzygali od mnogości opcji wyboru. Do tego kurs powinien się kończyć egzaminem. Ci, którzy oblali powinni być traktowani jak ci z usprawiedliwioną nieobecnością. Oczywiście kursy te nie powinny być dodatkowo płatne, a pracodawcy powinni mieć obowiązek udzielenia na nie bezpłatnego urlopu. Egzamin powinien być powtarzany co dwa lata aż do czasu, gdy najmłodsze dziecko w rodzinie nie osiągnie wieku 12 lat. Nie wymyśliłem jeszcze co zrobić z rodzinami patologicznymi, gdzie areszt może nie być odpowiednim straszakiem, chociaż konieczność wykopania ręcznie jakiegoś rowu, albo dwóch już mogłaby podziałać bardziej mobilizująco.

Wracając jednak do mojego młodego – mam nadzieję, że nie okaże się za bardzo do mnie podobny, bo choć będę umiał go wtedy podejść na wiele sposobów, to chyba długo z nim nie wytrzymam, bo dobrze wiem, że mam ciężki charakter.

P.S. Szkoda, że nie widzieliście tej notki o kradzieżach, którą popełniłem ze dwa tygodnie temu. Niestety, gdzieś mi ją wcięło, a ja jakoś nie miałem ochoty jej odtwarzać.
P.S. 2 Mam jeszcze kilka tematów na notki, więc jeśli znowu znajdę chwilkę czasu to powinienem coś popełnić w dość krótkiej przyszłości.
P.S. 3 Widzieliście „Jestem Bogiem”? Jak facet będąc niby tak inteligentnym mógł być zarazem takim idiotą? To się kupy nie trzyma.
P.S. 4 Jutro otwieram sezon grillowy. Że pozwolę sobie zacytować byłego premiera – niejakiego Marcinkiewicza – „yes, yes, yes!!!!”

Raz, dwa, trzy – bankrutujesz dzisiaj ty! (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-06-25

Media ostatnimi czasy w kółko i bez przerwy bombardują nas nowymi wieściami na temat bankrutującej Grecji. Mimo to, mogę się założyć, że spora część ludków, którzy o tym informują, a przede wszystkim zdecydowana większość ludków, którzy mają być tego odbiorcami nie ma zielonego pojęcia o co kurde chodzi. Do niedawna było tak też i ze mną, aż w końcu wraz z małżowiną moją zaczęliśmy się nad tym zastanawiać.

Normalnie, gdy bankrutuje firma, to wyprzedaje się jej majątek, żeby pokryć długi, albo wprowadza zarząd komisaryczny, który ma na celu to samo. Czyli sprawa jest raczej prosta. Jak to się jednak odbywa w stosunku do państwa? Czy do państwa (w tym wypadku Grecji) może wkroczyć komornik i sprzedać powiedzmy – miasto (np. Ateny)? A jak tak, to kto by je kupił i co by się stało z jego mieszkańcami? Sytuacja rodzi tyle pytań, że aż nie za bardzo wiadomo jak choćby w przybliżeniu odpowiedzieć na większość z nich, łatwiej jest więc stwierdzić, że taka sytuacja raczej nie będzie mieć miejsca (chociaż carska Rosja sprzedała kiedyś Hamerykanom Alaskę...). Czyli co? Zarząd komisaryczny? Mogliby zacząć od np. restrukturyzacji, powiedzmy mogliby zwolnić wszystkich emerytów i rencistów jako nie przynoszących dochodu, zlikwidować nie przynoszące bezpośredniego dochodu edukację i służbę zdrowia, względnie ją sprywatyzować, zacząć wynajmować wojsko jako najemników aby zdobyć dodatkowe fundusze... Nie, to też jest trochę dziwne.

Nie mniej jednak analogia do firmy jest jeszcze jedna – jeśli splajtuje firma, to potem jej nie ma. Czy na terytorium Grecji zapadnie anarchia, stanie się białą plamą na politycznej mapie Europy, a może zwyczajnie podzielą się nią sąsiedzi? Macedończycy (czy też jak wolą Grecy – Mieszkańcy Byłej Republiki Jugosłowiańskiej Macedonii) na pewno by się ucieszyli, bo mogliby się wreszcie trochę odegrać na nie uznających ich od lat Grekach (jak znacie jakiegoś Greka, to zapytajcie go o to, ale podpowiem wam, że chodzi głównie o nazwę Macedonia). Nie mniej jednak coś mi mówiło, że te rozważania też idą w ślepą uliczkę.

Ruszyłem więc do wujka Google po pomoc. Wujek wypluł wiele wyników, ale tylko cztery przeczytałem i tylko trzy mi się spodobały. Ten i ten, a i jeszcze ten, co prawda pochodzą sprzed dwóch lat i wtedy jeszcze bankructwo kraju strefy Ojro było nie do pomyślenia, nie mniej jednak w miarę krótko i treściwie opisują co się może przydarzyć Grecji, której sytuacja do złudzenia przypomina scenariusz, który kilka lat temu przeżywała Argentyna. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, iż Grecy nie zarządzają sami swoją walutą, nie mogą więc ani dodrukować sobie pieniądza, ani zmniejszyć jego wartości. Nie będę powtarzał już tego co tam jest napisane, a jedynie zachęcam do lektury.

Jest jednak coś, czego wszyscy analitycy świata nie biorą pod uwagę, a co w czasie mojego krótkiego pobytu w Grecji parę lat temu udało mi się dowiedzieć. Grecy to w dużej części patentowane lenie. Mają tam od zarąbania zabytków z epoki helleńskiej i prawie żadnego z nich nie wykopali sami. Wykopywali je Niemcy, Francuzi i chyba Włosi, a oni sami jak już było gotowe tak ze ¾ roboty wpadali z szumem, że to ich zabytki i oni tu teraz będą kopać. Oczywiście nie kopali dalej. Jest też sprawa z pewnym mostem, co do położenia którego niestety pamiętam tylko tyle, że jeden z jego końców był na Peloponezie. W każdym razie zajebiście potrzebny Grekom most, którego też sobie sami nie postawili. Postawiło go Grekom pewne konsorcjum zrzeszające inne kraje Europy Zachodniej, i Grecy go teraz spłacają (mieli chyba na to trzydzieści lat). Do tego Grecy mają sjestę. Przez cały rok, a tylko latem jest tam nieznośnie gorąco. Ostatnia rzecz, która nie poprawia ich sytuacji, a o której dowiedziałem się stosunkowo niedawno to coś, co najbardziej doprowadza mnie do szału w Polakach – roszczeniowa postawa wobec państwa. Myślicie, że tacy ludzie zrezygnują z czegokolwiek? Nigdy w życiu!

Tak sobie rozpatrując to wszystko zastanawia mnie, czy Grecja skończy jak Nauru (mało prawdopodobne) czy raczej skłoni się w kierunku Argentyny?

P.S. Tylko sobie nie myślcie, że nie lubię Greków. Jako ludzie są bardzo fajni, ja tylko nie chciałbym ich mieć za pracowników.

Lepszy nowy przyjaciel niż stary wróg? (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-08-25

Ostatnimi czasy, w szale kampanii wyborczej, mój dotychczasowy dostawca usług telekomunikacyjnych maści wszelakiej doszedł do wniosku, iż kończy nam się umowa, która zobowiązuje go do dostarczania mi usług, a mnie do płacenia za nie. Wszystko byłoby OK, gdyby nie fakt, iż płacę za ten cały majdan jakoś dwa razy więcej niż bym chciał.

Myśląc, iż jako klient tejże firmy, od ładnych już paru lat należy mi się jakieś kulturalniejsze traktowanie niż byle gostkowi z ulicy postanowiłem się (za pośrednictwem szanownej mej małżowiny) nieco z nimi potargować. Ku mojemu zdziwieniu firma ta weszła na strasznie twarde stanowisko w tej materii ofiarując mi nie tylko usługi, których nie chcę i nie potrzebuję, to jeszcze za cenę, której nie chcę płacić. Do tego usługi, które chcę i potrzebuję mam niejako w gorszej, względnie takiej samej jakości jak potrzebuję. Wzburzony tym wszystkim sprawdzam ofertę firmy tejże w internetowni i... okazuje się, że ceny i pakiety są już całkiem przystępne. Przy następnym kontakcie, żona ma poruszyła tą nieścisłość i dowiedziała się, że są to promocje tylko dla nowych klientów.

Muszę przyznać, że to przelało czarę goryczy. Skoro firmie nie zależy na tym, żeby mieć wypróbowanych, stałych klientów, to ja to za przeproszeniem pierdolę. Mam wybór i zamierzam z niego skorzystać. U konkurencji taki pakiet jak chcę kosztuje dokładnie tyle ile jestem gotów za niego zapłacić. Oczywiście tam też drobnym drukiem, że to tylko promocja dla nowych klientów, ale ja to wszystko zaczynam mieć już gdzieś i mogę sobie co dwa lata zmieniać dostawcę usług telekomunikacyjnych, jeśli tak chcą sobie ze mną pogrywać.

Problem jednak polega na tym, że coraz częściej spotykamy się z takimi oto perfidnymi zagrywkami. Wszędzie, to właśnie ten nowy klient ma priorytet. Nie ważne jaki on jest, liczy się tylko to, żeby był nowym nabytkiem dla firmy. Muszę przyznać, że strasznie to wszystko perfidne, bo żyjemy w społeczeństwie, które wysoko sobie ceni wierność i to nie tylko małżeńską. Wielu z nas od lat jest wiernych tym samym markom samochodów, butów, ciuchów, telefonów komórkowych, partii politycznych i innym produktom nowoczesnego marketingu. Ja na ten przykład mam tą samą kartę SIM od jedenastu lat, podpowiem tylko, że jest to jeden z prepaidów. Kiedy ostatnio kupowałem sobie telefon to się zastanawiałem, czy będzie jeszcze ją w ogóle obsługiwał. Na szczęście tak było.

Skoro już jestem przy telefonach. Mój operator od jakiegoś czasu raz do roku sobie o mnie przypomina i ktoś tam od niego dzwoni próbując mnie wkurzyć i zaproponować jakąś usługę czy inne gówno, którego jak zwykle nie potrzebuję. W zeszłym jednak roku, mniej więcej w dziesiątą rocznicę naszego obcowania razem pracownica call-center tegoż operatora przebiła wszystko praktycznie mnie obrażając. Zaproponowała mi za moją „wierność” super w pizdu wyjebaną promocję. Tylko jak zagłębiła się w szczegóły okazało się, że ta super zajebista okazja to coś, co może mieć każdy, kto tylko wybierze się do salonu. Prawdę mówiąc to (jak widać choćby po bluzgach w tym akapicie) uzyskała tylko tyle, że mnie wkurzyła i się rozłączyłem. Zresztą podobnie było dwa lata temu, kiedy inna pani usiłowała mnie namówić na abonament i nie mogła zrozumieć, kiedy kulturalnie jej tłumaczyłem, że mi się to nie opłaca. Moja żona miała podobne przeboje, kiedy to wciskano jej różne pierdoły przez telefon. Nie ma co w ogóle rozmawiać z tymi ludźmi i silić się na kulturalność. Kiedy jej powiedziałem, że przecież nie musi rozmawiać z tą upartą osobą po drugiej stronie linii, wystarczy, że się rozłączy, to po kilku takich akcjach przestali do niej wydzwaniać. W każdym razie podsumowując. Kiedy tylko już jesteś czyimś klientem, nie tylko brakiem rozsądnych cen próbują cię za wszelką cenę zniechęcić do siebie. To wszystko jest zwyczajnie bez sensu. Teraz już nawet ubezpieczenia komunikacyjne, ostatni bastion poszanowania stałych klientów padł od czasu, gdy TU zaczęły wzajemnie honorować swoje zniżki.

Naprawdę zaczyna mnie irytować, że aby płacić godziwe rachunki za cokolwiek trzeba wiecznie zmieniać dostawcę usług...

P.S. W pracy normalnie roller coaster – są dni, gdy roboty jest tyle, że pracując po 10-18 nadgodzin w tygodniu człowiek się nie wyrabia, a są takie, że nie ma prawie co robić... Dziwy, dziwy...
P.S. 2 Tak w ogóle to kompletnie wsiąkłem w „Pieśn o ogniu i lodzie”. Zaczynam właśnie piąty tom, a z racji tego, że wydanie polskie będzie dopiero w listopadzie próbuję swych sił z wydaniem anglojęzycznym.
P.S. 3 O kurcze, właśnie spojrzałem, że już dwa miechy nie opublikowałem żadnej notki... Oj leniuszek ze mnie, leniuszek.

Święta w nowym wydaniu. (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-12-24

Ach cóż to jest za końcówka roku. Najpierw szukanie autka dla żony (co de facto zakończyło się naszą własną wersją „zakupu kontrolowanego”), do tego jeszcze kilka kłopotów z młodym, bo naszej pediatrzycy wydawało się, że chłopak jest opóźniony ruchowo (a po prostu chłopak się rozwija w swoim tempie). Z szukania wyszło, że: Toyota Yaris z roku 2001 ma promień skrętu tankowca i moc komara, ciężko znaleźć Corsę, która nie jest w jakiś sposób podejrzana, Micra jest jednak tak mikra jak ją piszą, Peugeot 206 mimo swojej wielkości jest dość ciasny w środku, Clio choć młode wiekiem potrafi być strasznie zużyte jeśli jeździło jako autko flotowe. Pięknie za to sprawują się tzw. „trojaczki”, czyli Aygo, 107 i C1. Jeśli najdzie mnie wena, może zrobię z tego kolejną notkę z cyklu „licencja na testowanie”, ale raczej się na to nie zanosi. Jeśli zaś idzie o młodego, to dobrze, że w tej chwili śpi. Czasami człowiek aż tęskni do tego jak chłopak był tylko małym pełzakiem, który ledwo odrywał górne kończyny od poziomu podłogi. W tej chwili potrafi już ściągnąć niemal wszystko ze stołu, co tylko trafi w ten nieszczęsny zasięg jego małych łapek. Cierpią na tym głównie nasze komórki i wszystkie piloty. Jest szansa, że młody do swoich urodzin będzie już sam chodził. I tyle by było z jego opóźnienia. W dwa tygodnie wszystko nadrobił.

No ale miało być o świętach. W końcu dzisiaj mamy (jeszcze) wigilię. Jeśli ktoś jeszcze pamięta, to pięć lat temu pisałem raczej o tym, że niespecjalnie lubię święta, na szczęście wysiłki mojej żony aby to zmienić nieoczekiwanie przyniosły rezultaty. Paradoksalnie pomogła jej w tym śmierć mojego ojca, który pożegnał się z nami pod koniec stycznia. Nie pojechaliśmy do niego na wigilię. Bracki, który siedzi sobie w krainie Irlandią zwaną ściągnął do siebie moją Matkę, więc nie mam jej na głowie. Teściowie w zasadzie jakoś ani się do nas nie wpraszali, ani nie próbowali nas ściągnąć do siebie (szwagier trochę próbował, ale odmówiliśmy). Wszystko to zaowocowało tym, że tą wigilię spędziliśmy tylko w trójkę. Jedzonko w dużej części przygotowaliśmy wczoraj, dzisiaj za to dałem ciała z rybą, nie mniej jednak nie było z tym najmniejszego problemu, bo robiliśmy tylko dla siebie, więc nie trzeba się było tak spinać. Ogólnie wyszło spokojnie i super. Nikt się nie spóźnił, młody dostał wigilijną porcję mleka i całą kolację przespał. Potem były jak zwykle prezenty. Życzyłbym sobie zawsze takich świąt, choć wiem, że to raczej niemożliwe. Co prawda obecną chwilę miałem spędzić z żoną no powiedzmy trochę inaczej, ale młody stawiał zbyt duży opór przy próbach położenia go spać, więc żonka padła razem z nim, a ja klepię ten tekst.

Trochę dałem ciała z prezentami. Zawsze się starałem, żeby były albo zgodne z zamówieniem, albo dobrze dopasowane, a tym razem zapomniałem kupić żonie drobiazgu na mikołajki, dostała więc z tej okazji płytę, którą zamówiła sobie na dzisiaj. Na gwiazdkę dostała więc: kapsel od wlewu płynu do spryskiwaczy, polską instrukcję obsługi do jej autka, a także prostownik i darmowe ładowanie akumulatora, który przez drobne niedopatrzenie udało jej się rozładować. Możecie mi wierzyć, że co się namęczyłem z tym akumulatorem to moje.

Jeszcze a propos świąt. Mimo że ludzie narzekają, że komercjalizacja tego święta przekracza wszelkie granice, to ja muszę się przyznać, że ostatnimi czasy albo się wyjątkowo uodporniłem, albo jakoś z roku na rok specjalnych świątecznych reklam jest mniej. Do tego praktycznie nie zauważyłem żeby w tym roku w sklepach pojawiały się świąteczne dekoracje. Nawet „Last Christmas” nie usłyszałem w radiu. Tylko jeden gówniarz śpiewający „Cicha Noc” zakłócił jedno z moich popołudni i do tego jakoś w środę, czyli nawet dość blisko świąt (swoją drogą – czy oni znają tylko tą jedną kolędę? ). Do tego jakoś nie trafiłem ani na Kevina, ani na Szklaną Pułapkę ani dziś, ani w zapowiedziach na kolejne dni. Czyżby polskie Święta się zdekomercjalizowały? Byłby to chyba ewenement na skalę światową. Nie mniej jednak jak już wcześniej wspomniałem może po prostu wyjątkowo się uodporniłem i do tego cierpię na wybiórczą ślepotę.

P.S. Wesołych Świąt!

Zanim napiszesz... (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2012-03-04

Na początku chyba powinienem się przyznać, że jestem miłośnikiem filmu. Może nie jakimś tam wybitnym kinomanem – co to to nie, ale  lubię sobie czasem zarzucić jakiś filmik i odprężyć się nieco. Nie wiem jak większość z was moi ukopani rodacy, ale ja dość wcześnie nauczyłem się władać mową naszych braci z wysp, tak więc odkąd skończyłem osiem lat, tak dobijają mnie przeróżne tłumaczenia z tego języka.

Kwiatków takich jak „Die Hard” przetłumaczonych na „Szklana pułapka” nie zamierzam tutaj komentować – wpadki przy tłumaczeniach tytułów filmów były wyśmiewane tyle razy, że już przestało to być śmieszne. Zamierzam raczej lekko przejechać się po tłumaczach profesjonalistach i amatorach.

Profesjonaliści. Są tak zajebiści, że jak nie znają jakiegoś słowa, to nawet o tym nie wiedzą. Brylują, albo raczej jeszcze do niedawna brylowali tłumacze współpracujący z TVP (teraz niestety nie mam rozeznania, bo telewizji publicznej nie oglądam w ogóle). Przykład, który najbardziej utkwił mi w pamięci: org. – „You’re brilliant! – tłum. „Jesteś brylant!”. Szkoda, że nie pamiętam z jakiego to filmu było, ale naprawdę – jeśli znacie mowę Szekspira posłuchajcie sobie nie tylko tego co mówi lektor, ale też i aktorzy. Bardzo często są to dwie zupełnie różne rzeczy. Osobną kwestią są tzw. „nieprzetłumaczalne gry słów”. Tutaj tłumacze zajmujący się książkami mają zadanie ułatwione – tłumaczą dosłownie i dodają sobie o taką gwiazdeczkę* i jest git. Ci co znają język sobie odtworzą, ci co nie znają niech się wypchają. Z filmami niestety nie ma tak łatwo i nie można ot tak sobie dorzucić gwiazdki, czy ekstra napisu z tłumaczeniem o co kaman. Dostajemy w zamian za to (częściej, ale za to często z beznadziejnym efektem) jakąś nieudolną próbę dosłownego tłumaczenia, ale takiego z wytłumaczeniem, albo (rzadziej, ale zdecydowanie lepiej) jakąś polską grę słów, dopasowaną do sytuacji. To drugie jest praktycznie koniecznością przy dubbingu (np. „oryginalny” Shrek mnie nie powalił, ale przy „polskim” płakałem ze śmiechu) gdzie nie można ani kwestii pominąć, ani zbyt zagłębić się w wyjaśnianie o co chodzi.

Dochodzimy teraz do amatorów. To właśnie amatorzy są odpowiedzialni za jakieś 99% (a może i 100) tekstów „dla niesłyszących”, których mogą oni używać razem z filmami nie dystrybuowanymi przez „Gutek Film” w Polsce. To jest naprawdę porażka co tam się wyczynia. Weźmy pod lupę np. serial „Chirurdzy” (i znowu słabe tłumaczenie tytułu, choć na szczęście nie beznadziejne i bezsensowne – dosłowne tłumaczenie i tak zagubiło by dodatkowy smaczek w postaci nawiązania do jednego z podstawowych podręczników anatomii używanych w USA napisanego przez Dr Gray i najczęściej opisywanego jako „Gray’s Anatomy” – literka różnicy). Wg naszych uzdolnionych inaczej amatorów „on call room” to jest „pokój wezwań”, a ja mógłbym się założyć, że jednak „dyżurka”. Dr House „TB” po Polsku „TiBi” – a ja jednak twierdzę że gruźlica – inny przypadek, ta sama choroba tylko w pełnym brzmieniu „tuberculosis” (jednak nie jestem taki zajebisty jak myślałem, bo kurde sprawdziłem pisownię) – „białaczka”. Podpowiem od razu – białaczka to „leucemia”. „CT” – wg tłumacza „rezonans”, wg mnie jednak „tomografia komputerowa” – rezonans to MRI. „Big Bang Theory” a.k.a. „Teoria Wielkiego Podrywu” (znowu benzadziejne tłumaczenie tytułu – co złego było w oryginalnym? w końcu serial nie koncentruje się na podrywie, tylko na fizykach-dziwakach). „Armadillo” – bez zmian, a ja jednak twierdzę, że to nie jest nazwa własna a cholerny pancernik (zwierzak, nie statek, bo statek to byłby „dreadnought”). No kurde przykładów są dziesiątki tysięcy i nie ma sensu wymieniać ich wszystkich nie mniej jednak każdy jeden z nich można wyjaśnić za pomocą cholernego internetu. Przyznaję, że gdyby nie moje wrodzone lenistwo mógłbym to zrobić lepiej niż zdecydowana większość osób, która się za to zabiera, ale ja też i radzę sobie bez tego.

Osobną kategorię stanowią tłumacze reklam, marketingowcy oraz korporacyjna hołota. Głupota co niektórych jest po prostu onieśmielająco-przytłaczająco-przeogromna. Sztandarowy przykład – mały napisik, często na dole ekrany w reklamach np. tuszu do rzęs. Napisik ten głosi „efekt udramatyzowany”. Co to znaczy? Ktoś kazał zabić się jego matce i zalał się łzami, czy jak? No bo jak udramatyzować efekt wyjebanych w pizdu kosmos rzęs? Wystarczyłoby napisać „efekt wystylizowany”, dobre określenia to też: podkreślony, wyolbrzymiony, przejaskrawiony. „To dramatise” – w języku naszych braci z Lądka Zdroju ma trochę inny wydźwięk (mimo iż generalnie znaczenie jest takie samo) niż dla nas. Marketingowcy z kolei wymyślają przedziwne tłumaczenia nazw rzeczy o których nie mają zielonego pojęcia. Częsty przypadek – „frequency inverter” – inwerter częstotliwości, fajnie, ale to urządzenie ma swoją polską nazwę – falownik. „Design” – jako dezajn – słowo, które legalnie w naszym języku nie występuje, a oznacza w zależności od kontekstu: wygląd, projekt, krój i pewnie jeszcze kilka innych by się znalazło. Tutaj wchodzimy też trochę w kompetencje korporacyjnej hołoty, która często nawet nie wie jak po polsku nazywa się stanowisko które zajmują, bo są zbyt leniwi bo to sprawdzić. I tak np. „HR specialist” to nie jest „specjalista HR”, tylko „specjalista ds. zasobów ludzkich” i tak dalej...

No, to po raz kolejny wylałem swoje żale. O ile jednak – gdy powstawała – dziwiłem się ustawie o „ochronie j. polskiego”, tak teraz uważam, że powinno się do niej dodać kary cielesne.

P.S. Czy ktoś zna jakiś skuteczny i bezpieczny dla dziecka i jego psychiki sposób, aby przestało się budzić w nocy i dawało się wyspać jeden dzień w tygodniu?

Gen (nie)wiary (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2012-12-10

Witam po długiej przerwie spowodowanej tym razem kompletnym brakiem chęci na spędzanie tych niewielu wolnych chwil przed komputerem (sorka TV wygrywa jako medium całkowicie niewymagające aktywności umysłowej). Notkę jednak pod wpływem rozmów w pracy zasłyszanych postanowiłem popełnić. I to by było tytułem wstępu.

Skąd tytuł? Otóż okazuje się, że jakieś 70% populacji posiada coś takiego jak „gen wiary”. Gen ten odpowiada za to, że ci ludzie są naprawdę w stanie szczerze uwierzyć np. w religię, partię czy inne ideały. Okazuje się, że nawet ateizm może być nie tyle brakiem wiary, co wiarą w nieistnienie żadnego bóstwa.

Ja podejrzewam, że jestem nieskromnym przedstawicielem tych 30%, które za cholerę nie jest w stanie wywołać u siebie głębszej i szczerej wiary w mniej więcej cokolwiek. Co więcej – ja nie tylko nie chcę, czy też nie mogę bezpodstawnie uwierzyć w żadne bóstwo, ale też i zostać wojującym ateistą. Co więcej, w przeciwieństwie do tych 70% mnie to kompletnie nie przeszkadza. Nie mam potrzeby zapierdalania co niedzielę do kościoła, sobotę do synagogi, czy piątek do meczetu (nie wiem niestety jakie dni tygodnia obrali sobie ludkowie z dalekiego wschodu za koniec weekendu, ale to już ich problem). Nie odczuwam też palącej potrzeby uświadamiania każdego że wiara jest mu niepotrzebna bo nikogo tam nie ma. Nawet jeśli na jakiś czas dam się ponieść jakiejś idei, czy filozofii to zwykle na krótko i bardzo mnie boli widok już najmniejszej siatki pęknięć pokrywającej ów twór, a że bólu nie lubię, to zmieniam front (proszę do tego nie mieszać mojej sympatii do PO bo ja jestem z tych, co to nie z Donaldem, a przeciw Jarkowi – wybieram po prostu tego, który mniej plącze się w zeznaniach).

Idą święta ludkowie, tak więc pamiętajcie, żeby za dwa tygodnie iść uczcić 2012 urodziny dżizasa, który podobno urodził się jednak w kwietniu i różne źródła różnie podaję ale na pewno nie pierwszego roku naszej ery... Gdybym był bogiem nie zgodziłbym się na takie bezczelne przesuwanie daty moich urodzin, bo tak komuś było wygodniej „nawracać”.

P.S. Święta obchodzę, bo owszem jestem hipokrytą i czasem nie wstydzę się do tego przyznać – w końcu chodzi o żarcie i prezenty.
P.S.2. Czas rozpocząć przygotowania do Wielkiej Okupacji Kuchni. Buahahahahaaa!!!

"Naród chce czerwonej gwiazdy, krzyczy wiec: komuno wróć!" (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2013-01-31

I kolejny raz tytuł do czegoś nawiązuje - tym razem jest to klasyk Big Cyc. Wszystko, by pomoc mi sparafrazować moje zdanie na temat niedawnego, piątkowego strajku kolejarzy.

Są trzy grupy zawodowe, które najbardziej straciły na upadku komunizmu. Pierwsza z nich to stoczniowcy, druga górnicy, a trzecia to oczywiście kolejarze. Za komuny każda z tych grup miała dobrze, niczym przysłowiowy pączek w maśle. Niestety (dla nich), gdy komuna padła skończyły się przywileje i od tej pory dupa. Wieloletnie zaniedbania, często tez brak jakiejkolwiek kultury pracy, przyniesione z komunistycznych czasów wizje czy to wcześniejszych emerytur, czy możliwości życia lepiej od innych przywiodły do tych zawodów wielu ludzi, którzy tylko i wyłącznie myśleli o sobie. Ich postawa często, niestety negatywnie, oddziaływała na tych, którzy chcieli tam pracować ze względu na życiową pasje.

Tacy to właśnie ludzie chętnie garnęli się do trzynastych i czternastych pensji, deputatu węglowego, czy wreszcie darmowych przejazdów. I bądźmy szczerzy - wszystkim obdarowywanym to pewnie odpowiadało. Osobiście nie pracowałem w tych czasach. Mnie kurde jakoś nikt nie chciał dać nic za darmo. Na swoja premie muszę sobie zapracować (dobrze przynajmniej, że wskaźniki według których jest liczona są jasne i przejrzyste), zniżki na produkty swojej firmy mam na poziomie 10% (czyi mniej niz. dobry klient), a ostatnio jeszcze obcięli mi przerwę. Wiecie, co wam jednak powiem? Dzięki obcięciu tej nieszczęsnej przerwy nie tylko dostałem podwyżkę, ale i wyższą premie. Bo mogłem w ciągu jednego dnia wykonać więcej pracy. Rezultat jest taki, że przynoszę do domu sporo więcej.

Jak to się ma do kolejarzy? Ano tak, że nasi dzielni ludzie pracy mieli bilety z 99% zniżka nie tylko dla siebie, ale też i dla swoich rodzin. Dodatkowo, po przejściu na emeryturę zachowywali ten przywilej. Czy jednak wiecie, co wywołało wśród nich takie wielkie oburzenie? Zniżki miały się zmniejszyć do 80%. Mieli je tez stracić emerytowani kolejarze i zdaje się że i rodziny tych pracujących. Szczerze? Gdy usłyszałem, jakie hasła oni z siebie tam wypluwali, to byłem przekonany, ze oni maja tam może z 30% tej nieszczęsnej bonifikaty i chcą im ją całkowicie zabrać, ale to chodziło tak naprawdę nie wiadomo o co. Gdybym ja był szefem PKP to naprawdę załatwiłbym im 30% zniżki, plus ewentualnie darmowe przejazdy w przedziałach służbowych dla podróży związanych z praca, lub powrotem z niej. Reszta to tylko ulgi ustawowe.

Strasznie mnie wkurza jak ludzie chcą benefity nic z siebie w zamian nie dając, a tak to właśnie z zewnątrz wygląda na kolei.

P.S. Czy ktoś rozumie, o co to cale wielkie halo z premiami dla marszałka i wicemarszałków? Przecież politycy nie zarabiają tak znowu wiele, jeśli porównać to do pieniędzy jakimi zarządzają. Obcinanie im jeszcze premii tylko zwiększy podatność na korupcję.
P.S. 2 Z góry przepraszam jeśli gdzieś pominąłem "ogonek" któregoś z polskich znaków. Notkę oryginalnie pisałem na urzadzeniu, gdzie umieszczanie ich nie było najwygodniejsze.

Mózgotrzepaczka 3000 (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2013-02-08

Mojej niemłodej już matce padł był odkurzacz. Odkurzacz produkcji polskiej, pamiętający chyba jeszcze prezydenturę Wałęsy, w najgorszym wypadku pierwszą kadencję Kwaśniewskiego. Niestety trochę trzymany w zimnej sieni, przyniesiony do ciepłego pokoju zawilgotniał, a po włączeniu do prądu widowiskowo (podobno) wyzionął ducha. Stary był i niezbyt piękny, szkoda go nie było. Sprawa skończyła się na tym, że ze względu na zbliżające się urodziny mojej szacownej rodzicielki postanowiłem sprawić jej nowy odkurzacz...

W tym miejscu zaczyna się moje osobiste piekło i normalnie chciałbym niczym niektórzy osobnicy z poprzedniej mojej notki krzyknąć „komuno wróć!”. Za komuny sprawa była jasna – człowiek się cieszył jak w ogóle kupił jakiś odkurzacz. Marka i model były w zasadzie bez znaczenia. I to była prawda, jak nie zepsuł się od razu po włączeniu do kontaktu, to mógł działać niemal wieczność. Ludzie najczęściej pozbywali się ich dlatego, że po dwudziestu latach rzygali już na ich widok, ewentualnie podobnie jak moja matka popełnili gdzieś poważny błąd w eksploatacji (np. próbowali odkurzyć taflę jeziora) i urządzenie zaczęło odmawiać współpracy.

W dzisiejszych czasach, idąc „w ciemno” do sklepu AGD z zamiarem zakupu odkurzacza, to nie boję się jak moi rodzice ponad 25 lat temu na hasło „poproszę odkurzacz” odpowiedzi „nie ma”. Boję się pytania „a jaki ma być?”. Najchętniej bym odpowiedział „dobry”, ale bądźmy szczerzy, gdybym wziął grupę dowolnych stu sprzedawców, dostałbym grupę stu wzajemnie wykluczających się propozycji. Ponieważ tak jak każdy, chcę kupić coś możliwie najlepszego, w możliwie najniższej cenie, najlepiej jeszcze do tego taniego w eksploatacji, próbowałem zrobić jakieś rozeznanie w temacie.

W pierwszej kolejności dowiaduję się, że na dzień dzisiejszy, w interesującym mnie przedziale cenowym jest coś koło czterystu modeli odkurzaczy kilkunastu, może kilkudziesięciu producentów. No i zonk. Myślę więc – no to poczytamy opinie i tutaj zaczyna się prawdziwe mózgotrzepanie. O tym piszą, nie kupuj, bo śmierdzi, inni piszą, kup, bo ma funkcję obciągania na siedząco, potem znowu piszą, nie kupuj bo nie lata, a potem kup, bo pływa itp. itd. Do tego wszystkiego jeszcze dochodzą opinie pisane przez producentów i ich konkurentów, które jeszcze bardziej zaciemniają obraz sytuacji. Słowem można dostać przysłowiowego pierdolca. Jest jednak jedna, niepokojąca rzecz, co do której większość opinii jest zgodna – trwałość dzisiejszych urządzeń jest po prostu do dupy, no ale „planowana nieprzydatność” to już temat na inną notkę, która powstanie nie wcześniej, niż mnie coś takiego bezpośrednio boleśnie dotknie. Konkludując jednak ten paragraf – ciągle nie wiem co kupić, a czasu coraz mniej. I nie, nie proszę o rady w komentarzach, bo to i tak do niczego nie prowadzi. Pójdę pewnie do sklepu i wybiorę taki, który mi się spodoba i będzie sprawiał wrażenie solidnego.

Powinni ustawowo wprowadzić limit modeli jednego wyrobu na jednego producenta: tani i badziewny, zrównoważony za rozsądne pieniądze i premium z wszystkimi wodotryskami. Nie byłoby łatwiej?

P.S. Najbardziej jednak mnie przeraża, że moja pralka zaczyna powoli odmawiać posłuszeństwa i na marzec żona zarządziła zakup nowej...

„Obrażać też trzeba umieć!”

W zasadzie ten jeden cytat wystarczyłby za cały wpis. Nie wiem, czy w tym ukopanym kraju uchował się jeszcze ktokolwiek powyżej 25 roku życi...