3 marca 2018

Ucząc bawi, bawiąc uczy, a do tego wychowuje... (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-05-06

Chcąc towarzyszyć małżowinie w oglądaniu na masońskiej TVN Style programu o nazwie „Trinny i Susanah ubierają Polskę” (nawiasem mówiąc kiepsko im to wyszło) napatoczyłem się przypadkiem na zwiastun (nienawidzę słowa „zajawka”) jakiegoś programu z Zawadzką (aka Superniania) o szkole. Przyznam szczerze programu jeszcze nie miałem okazji zobaczyć, nie mam zielonego pojęcia o czym ma być, ale same te przebitki wzbudziły we mnie kilka wspomnień i przemyśleń, którymi postanowiłem podzielić się z szerszą publicznością.

Zapewne tylko ci, którzy na swym siwiejącym karku noszą więcej niż 30 wiosen pamiętają jeszcze, że za PRL-u szkoła miała uczyć i wychowywać (bawić chyba nie miała). Skończył się PRL, to i skończyła się wychowawcza rola szkoły. Jedni powiedzą: to źle, gówniarzy trzeba trzymać w ryzach. Drudzy powiedzą: to dobrze, sami powinniśmy decydować jak wychować nasze dzieci. Ja z kolei na dzień dzisiejszy nie mam zdania, bo widzę oczywiste wady i zalety obu rozwiązań.

Nie to jednak było przedmiotem moich rozważań. Jako, że sam niedawno dorobiłem się potomstwa, które oczywiście jest najpiękniejsze, najmądrzejsze i najsprawniejsze na świecie, przynajmniej dopóki nie zacznie niszczyć moich rzeczy, zaczynają mnie interesować aspekty wychowawcze właśnie, bo w końcu chcę, aby syn mój wyrósł na porządnego gościa, a do tego umiejącego zadbać o swoją rodzinę i swoje interesy. Oczywiście nie uda się tego wprowadzić w czyn wszystkiego na raz, ale już powoli obmyślam strategię. Jako iż natura obdarzyła mnie niezłą pamięcią korzystam sobie z tego źródełka do woli i wracam do własnych doświadczeń próbując opracować tą swoją nieszczęsną strategię. Wnioski na razie mam takie, że wpływ na nasze dziecko tracimy mniej więcej wtedy, gdy ma ono jedenaście, dwanaście lat. Do tego czasu trzeba go nauczyć możliwie najwięcej, ale i też jak najlepiej go wychować. Potem to już dupa jest. Co ciekawe wpływ na dziecko odzyskuje się mniej więcej po ukończeniu przez nie dwudziestu lat, choć oczywiście wtedy jest już zdecydowanie za późno na wychowanie. Poza tym odzyskanie tego wpływu wcale nie jest regułą, samo nie przyjdzie i trochę trzeba o to zadbać.

Z obserwacji moich znajomych wiem, że niektórzy z nich nie zerwali się z rodzicielskiej smyczy nigdy. Rodzice mieli na nich wpływ przez całe ich życie. Nie mieli przerwy gdy byli nastolatkami. Wszyscy ci moi znajomi, którzy tego doświadczyli są wyjątkowo nieporadni życiowo. Wręcz potykają się o tą swoją wyimaginowaną pępowinę, która ciągle łączy ich z rodzicami (wszyscy co do jednego starsi ode mnie), praktycznie nie są zdolni do samodzielnego myślenia. Co gorsze wszyscy są w miarę inteligentni. Innymi słowy ta przerwa we wpływie na własne dziecko jest mu potrzebna, aby miało namiastkę usamodzielnienia się, gdyż w ten sposób jakby oswaja się z tą samodzielnością. Oczywiście nie wolno dziecku tej smyczy całkowicie odpiąć, tylko nieco poluzować, z wyczuciem, bo mnie jako nastolatkowi wydawało się, że jestem dorosły i wiem o życiu już wszystko. Kilkanaście lat później okazuje się, że ja do tej pory nie wiem całkiem sporo o tym życiu (no może tylko wreszcie dowiedziałem się, że odpowiedzią na ostateczne pytanie o życie, wszechświat i całą resztę jest liczba 42). Z trzeciej jednak strony wiem zdecydowanie więcej od malucha, który śpi w sypialni obok marząc o cyckach w kontekście póki co kulinarnym (co ciekawe jak dorośnie też powinien marzyć o cyckach – pewnie dlatego życie faceta jest o tyle mniej skomplikowane).

Wiem mniej więcej czego chcę go nauczyć. Wiem na kogo chcę go wychować. Problem polega na tym, że nie tylko zabrano mi, ale też i skutecznie obrzydzono środek wychowawczy, który jeszcze z dziesięć lat temu uważałem za wyjątkowo skuteczny, czyli pospolite lanie. Trochę interesuję się wydarzeniami na wyspach brytyjskich i wiem, że tam tzw. bezstresowe wychowanie osiągnęło apogeum absurdu i niewydolności (dzieci są tam największymi bandziorami, a przy tym są nietykalne). Problem polega na tym, że po pierwsze – nie rozumiem dlaczego dziecku ma się oszczędzać wszelkich stresów, skoro później będzie na nie narażone praktycznie codziennie, a po drugie jeśli nie mamy stracić kontroli nad własnymi dziećmi, a nie możemy wykorzystać przewagi fizycznej jaką nad nimi mamy, to ktoś nas do cholery powinien nauczyć jak to zrobić. Po kolei władze wszystkich europejskich krajów zapominają co to do ciężkiej cholery jest zdrowy rozsądek. Że posłużę się metaforą: zabierają sieci, ale nie dają wędek.

Pic polega na tym, że w wielu krajach już widzą że to był błąd, tylko nie wiedzą jak się z tego wycofać z twarzą. Ja z kolei uważam, że mniej więcej rok po urodzeniu dziecka, rodzice powinni dostać zaproszenie na obowiązkowy kurs z wychowywania i dyscyplinowania swojego dziecka bez przemocy. Nieusprawiedliwiony brak uczestnictwa w kursie powinien być karany aresztem, natomiast tym, którzy jakieś tam usprawiedliwienie mieli trzeba zaproponować takie tabuny terminów zastępczych, żeby się porzygali od mnogości opcji wyboru. Do tego kurs powinien się kończyć egzaminem. Ci, którzy oblali powinni być traktowani jak ci z usprawiedliwioną nieobecnością. Oczywiście kursy te nie powinny być dodatkowo płatne, a pracodawcy powinni mieć obowiązek udzielenia na nie bezpłatnego urlopu. Egzamin powinien być powtarzany co dwa lata aż do czasu, gdy najmłodsze dziecko w rodzinie nie osiągnie wieku 12 lat. Nie wymyśliłem jeszcze co zrobić z rodzinami patologicznymi, gdzie areszt może nie być odpowiednim straszakiem, chociaż konieczność wykopania ręcznie jakiegoś rowu, albo dwóch już mogłaby podziałać bardziej mobilizująco.

Wracając jednak do mojego młodego – mam nadzieję, że nie okaże się za bardzo do mnie podobny, bo choć będę umiał go wtedy podejść na wiele sposobów, to chyba długo z nim nie wytrzymam, bo dobrze wiem, że mam ciężki charakter.

P.S. Szkoda, że nie widzieliście tej notki o kradzieżach, którą popełniłem ze dwa tygodnie temu. Niestety, gdzieś mi ją wcięło, a ja jakoś nie miałem ochoty jej odtwarzać.
P.S. 2 Mam jeszcze kilka tematów na notki, więc jeśli znowu znajdę chwilkę czasu to powinienem coś popełnić w dość krótkiej przyszłości.
P.S. 3 Widzieliście „Jestem Bogiem”? Jak facet będąc niby tak inteligentnym mógł być zarazem takim idiotą? To się kupy nie trzyma.
P.S. 4 Jutro otwieram sezon grillowy. Że pozwolę sobie zacytować byłego premiera – niejakiego Marcinkiewicza – „yes, yes, yes!!!!”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Obrażać też trzeba umieć!”

W zasadzie ten jeden cytat wystarczyłby za cały wpis. Nie wiem, czy w tym ukopanym kraju uchował się jeszcze ktokolwiek powyżej 25 roku życi...