Etykiety

C# (4) Disclaimer (2) Druk 3D (1) Komputery (10) O blogu (5) Opowiadanie (4) Osobiste (25) Polityka (22) Post odzyskany (36) Programowanie (4) Spostrzeżenia (41) wazektomia (1)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanie. Pokaż wszystkie posty

2 sierpnia 2020

Fuks

Robert siedział rozparty w fotelu swojego pojazdu średniego zasięgu. Wystartował kilkanaście minut temu i chciał jeszcze przez chwilę popatrzeć na Ziemię zanim wyruszy w dalszą podróż. Był to taki jego mały rytuał, który powtarzał za każdym razem, gdy wiedział, że opuszcza swoja rodzinną planetę. Tym razem czekał go półroczny kontrakt w systemie Gwiazdy Barnarda. Niby relatywnie niedaleko, ale podróż to i tak co najmniej trzydzieści dni w jedną stronę, czyli jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem Ziemię zobaczy następny raz za jakieś osiem miesięcy.


Znajdował się w studni grawitacyjnej planety, ale miał wystarczającą prędkość aby utrzymać się na orbicie. Zdjął nogi z pulpitu, westchnął i uruchomił pulpit sterowniczy, na którym od razu wyświetliła się przygotowana wcześniej lista kontrolna czynności koniecznych do przeprowadzenia przed podróżą w głębokim kosmosie. Robert nienawidził list kontrolnych, a już tej w szczególności, ale choć całym sercem wyrywał się, by wszystko zrobić bez niej, to sumiennie wykonywał wszystkie czynności, sprawdzał każdą kontrolkę, czujnik, czy wskazanie przyrządów. 


Już raz zapomniał o - wydawałoby się podstawowej czynności - włączeniu głównego deflektora. Zepsuty alarm nie mógł powiadomić go o tym braku, choć normalnie powinien wypełnić całą sterownię błyskami czerwonych świateł i kakofonią dźwięków ostrzegawczych. Na szczęście zanim jeszcze zdążył nabrać prędkości zderzył się z mikrometeorytem wielkości monety. Różnica prędkości była niewielka, skończyło się na zarysowaniu powłoki przedniego iluminatora, lecz w przypadku prędkości podróżnej taki okruszek przebiłby cały pojazd na wylot i nawet jeśli po drodze nie uszkodziłby niczego bardzo ważnego szanse wyjścia takiej przygody były raczej minimalne. Włączony deflektor pozwalał na odparowanie mniejszych kamieni, odepchnięcie większych, a te naprawdę duże z którymi sobie nie radził dawały już się wykryć przez czujniki z wyprzedzeniem na tyle dużym, że pozwalało to je ominąć bez większych problemów. W czasie lotów atmosferycznych deflektor sprawdzał się z kolei jako osłona ablacyjna i pozwalał, na przemieszczanie się z dużymi prędkościami bez narażania kadłuba na przegrzanie się i uszkodzenie w skutek tarcia powietrza o jego powierzchnię.


Mniej więcej w dwóch trzecich sprawdzania oficjalnej listy startowej poddał się i postanowił chwilę odpocząć mentalnie zanim dokończy pracę. To było tak ogłupiające zajęcie, że po prostu nie dało się inaczej. Zamiast jednak tępo gapić się na własne buty w myślach sprawdzał swoją własną listę kontrolną. Była to lista rzeczy, które zabrał ze sobą na podróż - nic tak niezbędnego jak jedzenie i woda, raczej książki, gry i holofilmy. Zawsze zabierał ze sobą znacznie więcej niż był w stanie rzeczywiście przyswoić, ale nie miało to żadnego podłoża praktycznego - po prostu taki był.


Jego pojazd zapewniał mniej więcej czterdzieści metrów kwadratowych powierzchni życiowej. Żonglując ustawieniami pokładowego systemu grawitacji mógł z łatwością wykorzystać dokładnie każdy skrawek podłogi, lub sufitu, a to co dziś było czym i w jakim stopniu zależało już tylko od jego humoru. Robert cenił go za to, bo choć nie był to synonim luksusu, to znakomicie sprawdzał się jako jego zastępczy dom.


Ostatnie westchnienie i do roboty. Ponownie uruchomił ekran z którego przed chwilą korzystał i chciał wrócić do znienawidzonej czynności, gdy nagle zaczęły rozbrzmiewać alarmy. Pierwszy włączył się alarm ostrzegający o zbliżającej się kolizji - było to o tyle dziwne, że jeszcze nie opuścił orbity Ziemi, gdzie wszystko w zasadzie podlegało nadzorowi, za chwilę włączył się kolejny - ostrzeżenie o zaburzeniach pola grawitacyjnego. Ten mógł się nie włączać - żołądek Roberta oznajmił swoje niezadowolenie prawie równocześnie z maszyną. Dopiero trzeci alarm zaczął rozjaśniać sytuację - ostrzeżenie o lokalnym zaburzeniu pola podprzestrzennego. Skoro to nie Robert był w podprzestrzeni, to znaczy, że coś się chce z niej wydostać, a mnogość alarmów oznacza, że jest nie tylko duże, ale, że jest też dość blisko. Dosłownie kilka sekund później zauważył deformacje przestrzeni tuż przed swoim dziobem - jeśli czegoś nie zrobi za chwilę zderzy się z tym, co wynurzało się z podprzestrzeni. Lata poruszania się po Ziemi wyrobiły w nim odruch zatrzymywania się, gdy nie chciał się z czymś zderzyć, nie zastanawiając się więc zbyt wiele gwałtownie włączył “całą wstecz”. Silnik gwałtownie zwiększył moc jęcząc w głośnym proteście. Urządzenie nie było rozgrzane, a i nawet gdyby było takie gwałtowne zmiany obciążenia nie wpłynęłyby szczególnie zbawiennie na jego trwałość.


Pojazd Roberta wytracił znaczną część swojej prędkości, ale kosztem awarii brutalnie potraktowanego silnika.


- Kurwa! Co ty odpierdalasz?! - krzyknął w kierunku anomalii, z której po chwili zaczął wynurzać się olbrzymi wycieczkowiec.


Będąc naprawdę blisko Robert był w stanie odczytać nazwę statku wypisaną kilkunastometrowymi literami na jego burcie - Queen Mary XXVIII. Robert już chciał rzucić się do komunikatora, aby zwymyślać kapitana drugiej jednostki, ale drugie spojrzenie na nowo przybyły statek uzmysłowiło mu, że to raczej nie ma sensu. Queen Mary XXVIII na co dzień mogła pochwalić się sylwetką ponad dwukilometrowej długości, a tymczasem z podprzestrzeni wynurzyło się może 500 początkowych metrów i to też w nienajlepszym stanie.Widać było rozdarcie poszycia ciągnące się wzdłuż prawie całego fragmentu kadłuba i wydobywające się z niego  obłoki zamarzającej atmosfery. Kilka dziur w których pojazd Roberta zmieściłby się ze sporym zapasem również wyglądało złowieszczo. Oprócz atmosfery Queen Mary gubiła również ciała osób przebywających na pokładzie i masę drobnego i większego śmiecia. Obserwację przerwała Robertowi eksplozja wykwitła na burcie wraku wycieczkowca. 


Robert ocknął się z początkowego szoku i chwycił za komunikator. Gdy tylko go włączył od razu zasypała go kakofonia wywołań - nie tylko on to widział, w końcu w tym sektorze były setki statków mniejszych i większych. Posłuchał komunikatów przez chwilę chcąc wyłapać jakieś transmisje z wraku, ale żadna z wypowiedzi nie pasowała do kogoś, kto mógłby na nim być. 


Pojazd Roberta wytracił już prawie całą prędkość i zaczynał powoli opadać w głąb studni grawitacyjnej Ziemi, łagodnie kierując się najcięższą swoją częścią - rufą - w kierunku środka masy planety. Gdy przechył osiągnął około czterdziestu pięciu stopni Robert usłyszał kanonadę uderzeń o poszycie jego własnego pojazdu.


- Cholera… Co to ma kurwa znowu być? - powiedział do siebie. - Pewnie odłamki z tamtej eksplozji.


Zaniepokojony sytuacją postanowił jak najszybciej zmienić orbitę. Listę kontrolną miał załatwioną, no a w każdym razie najważniejszą jej część. Szybko więc przełączył niepotrzebny już widok na tryb nawigacyjny i chciał rozpocząć sekwencję uruchamiania silnika.


- No tak… Łatwo nie będzie. - pomyślał widząc litanię komunikatów diagnostycznych informujących go o tym, że silnik już wcześniej zastrajkował w proteście przeciwko brutalnemu traktowaniu i nie wystarczy go po prostu wyłączyć i uruchomić ponownie.


Robert gorączkowo zaczął sprawdzać dwie rzeczy - swój pułap i w konsekwencji ile ma czasu na naprawę zanim wejdzie w atmosferę i zamieni się w niej nawet nie w skwarek, lecz obłoczek pary. Wynik nie bardzo mu się spodobał - miał 15 minut jeśli uda mu się uzyskać maksymalny ciąg z silników. Jeśli nie wyrobi się w tym czasie będzie mógł już tylko próbować wylądować mając nadzieję, że atmosfera i ciąg silników spowolnią go na tyle, że manewr nie zakończy się przerobieniem go na naleśnik. Uruchomił stoper i przystąpił do napraw. Naprawy w kosmosie nie należały do najłatwiejszych, na szczęście dużą część z nich dało się przeprowadzić z wnętrza kadłuba, o ile oczywiście poszycie nie było przebite w okolicach komory silnika. Podchodząc do pokrywy sprawdził ciśnienie w panujące wokół maszyny - wydawało się stabilne. Zdjął pokrywę i wszedł do środka. Jednocześnie uruchamiając tablet z listą uszkodzeń. Smród spalonej izolacji kręcił go w nosie i drapał w gardło. Robert jednak nie chciał poddać się tak łatwo. Mimo iż nie było ich na liście Robert zaczął od sprawdzenia bezpieczników. Trzy z nich były kompletnie usmażone. Ten od pokładowego systemu rozrywki postanowił wymontować i się nim nie przejmować, pozostał drugi od sterownika dozownika paliwa i trzeci od recyrkulacji wody pitnej. Oba szybko dołączyły do pierwszego zabezpieczenia. Tylko jeden z nich był naprawdę istotny w tej sytuacji, ale i tak nie miał nic by go zastąpić. Wziął do rąk tablet i uruchomił schemat instalacji elektrycznej - znalazł potrzebny bezpiecznik w systemie podtrzymywania życia. Bez większej zwłoki przełożył go na nowe miejsce. Tlenu wystarczy mu na dłużej niż potrzeba do wylądowania ta krypą. W obawie przed utratą ostatniego bezpiecznika przed jego włączeniem przeprowadził szybką diagnostykę obwodu - gdzieś ciągle było zwarcie. Szybka inspekcja znalazła źródło problemu - kawałek blachy wbił się w poszycie kadłuba i naruszył izolacje kabli powodując zwarcie. Pozbycie się intruza nie wchodziło w tej chwili w grę ponieważ nie miał czasu na uszczelnianie kadłuba po tym jak usunąłby odłamek, który w tej chwili pełnił też i rolę korka dla otworu, który sam zrobił. Robert polał wszystko uszczelniaczem licząc na cud i zabrał się za dorabianie kawałków kabli, dzięki którym mógłby ominąć uszkodzony rejon. Po skończonej naprawie i powtórnej diagnostyce włączył bezpiecznik.


Nie zrobił jeszcze nic z listy, a już stracił połowę czasu jaki miał na naprawę. Ryzyko jakie podjął zajmując się naprawą uszkodzenia opłaciło się jednak - znaczna część alarmów zniknęła. Wraz z komputerkiem inżynierskim przeprogramował układy dostarczania energii do mniej wymagających układów silnika. Po prostu wyłączał wszystko co uznał za zbędne przekierowując przez uwolnione układy energię dla układów, które miały uszkodzone zasilanie i które uznał za niezbędne do wylądowania. W kilku miejscach musiał pójść na kompromis i uznał, że bardziej niż automatyka przeciwpożarowa przyda mu się dodatkowa moc dla deflektora.


Gdy skończył wrócił do sterowni i zobaczył, że czas jaki sobie wyznaczył upłynął jakieś dwie minuty temu.


- Nie jest dobrze, ale tragicznie też nie. - pomyślał z nutką optymizmu.


Robert rozpoczął procedurę uruchomienia silnika. Uparte bydlę bardzo niechętnie poddawało się woli operatora. Lampki na pulpicie migały jak na bożonarodzeniowej choince sygnalizując co i rusz zmieniające się stany większości urządzeń na statku.


- No dawaj maleńka bo nie wyjdziemy z tego w jednym kawałku.


Za oknem zaczęły się nieśmiało pojawiać pierwsze języki plamy. Robert uruchomił zapłon i nie odpuszczał, aż nie poczuł miarowych wibracji silnika. Natychmiast włączył deflektor i skierował go na rufę. W tym momencie nie mógł dać pełnego ciągu, ponieważ wylot dysz silników był zasłonięty włączoną przed chwilą osłoną. Pilot wypróbował więc silniczki manewrowe starając się jednocześnie utrzymywać położenie deflektora zgodnie z kierunkiem poruszania się pojazdu. W końcu osiągnął zamierzony efekt - jego statek ułożył się prawie prostopadle do kierunku ruchu, z dziobem lekko zadartym do góry. Dopiero wtedy Robert zaczął stopniowo zwiększać moc. Cały czas chodziło to, aby zmienić wektor ruchu na tyle, aby spowolnić opadanie i nie zasłonić dysz deflektorem.


Walcząc z maszyną Robert spocił się na tyle, że pot zaczął dużymi kroplami spadać na deskę rozdzielczą. Nie wiedział, czy przeżyje - póki co dawał sobie 40% szans na to, że wyląduje z grubsza w jednym kawałku, 55% na to, że zginie i 5% że zginie bo go zestrzelą zanim wyrżnie w jakiś gęsto zaludniony obszar. Takie przypadki już się zdarzały, a Robert kompletnie nie miał pojęcia gdzie się właściwie w tej chwili znajduje i komu też ewentualnie mógłby spaść na głowę. .


Z otwartego przedziału silnika zaczął wydobywać się gryzący dym. Na razie nie było widać płomieni, ale to w zasadzie była tylko kwestia czasu. Robert próbował ręcznie uruchomić system gaśniczy, ale wszystko wskazywało na to, że wyłączył go w całości, a nie jak planował tylko jego automatyczną część. Póki co silnik działał, a opadanie udało się znacznie spowolnić. Walcząc ze sterami i dusząc się od dymu Robert robił wszystko co mógł by przeżyć.


Statek z kolei, w przeciwieństwie do Roberta, zaczął przejawiać skłonności jak najbardziej samobójcze nie chcąc w żaden sposób pozwolić pilotowi się ustabilizować. Po kolejnej głuchej eksplozji w przedziale silnikowym deflektor zamigotał dopuszczając rozpędzone powietrze do kadłuba jednostki. Nieregularny kształt kadłuba, który świetnie sprawdzał się w próżni, spowodował, że siły nań oddziaływające były dalekie od zrównoważenia, co wprawiło maszynę w niekontrolowane obroty. Dopiero dzika walka z ustawieniami deflektora i sterów pozwoliła ustabilizować jednostkę na tyle, aby pilot przynajmniej wiedział, gdzie jest dół.


Na wysokości trzech kilometrów w końcu przebił chmury i zobaczył, że znajduje się gdzieś nad oceanem. Poruszał się już na tyle wolno, że deflektor nie był do niczego potrzebny, więc go wyłączył licząc na to, że zmniejszone zapotrzebowanie na energię zmniejszy zadymienie w komorze silnika. Niestety zwolniona moc zamiast ulżyć maszynie znalazła ujście w jakim przebiciu i jednocześnie z wybuchem pożaru w komorze silnika kontrolki na pulpicie zaczęły strzelać iskrami jak fajerwerki w nowy rok. Robert miał w zanadrzu ostatni, desperacki krok. Zwalniając trzy niezależne blokady i wpisując serię poleceń na konsoli odrzucił silnik. W tej chwili jego pojazd słabo przystosowany do radzenia sobie z atmosferą bez pomocy potężnych silników i deflektora stał się szybowcem. Do tego był to szybowiec o doskonałości aerodynamicznej kamienia i podobnej zdolności do generowania siły nośnej. 


Na szczęście w bateriach pozostało trochę mocy, pojazd więc dawał się sterować silnikami manewrowymi. Odrzucenie najcięższego przedmiotu na pokładzie spowodowało, że od razu zyskał kilka metrów wysokości, a dziura po maszynie sprzyjała przewietrzeniu wnętrza. Sytuacja nie była już beznadziejna, a zaledwie tragiczna.


Bez większości przyrządów nawigacyjnych i na zasilaniu awaryjnym Robert stanął przed ostatnim wyzwaniem tego lotu - znalezieniem miejsca do lądowania. Wziął komunikator do ręki i wreszcie nadał:


- Mayday, mayday, mayday! Tu jednostka XR-178-A56, spadam ku powierzchni planety. Nie wiem, gdzie w tej chwili się znajduję, wysokość to prawdopodobnie poniżej trzech tysięcy metrów. Jedna osoba na pokładzie, silnik odrzucony, nie widzę nigdzie miejsca do lądowania… - urwał tracąc nadzieję.


- Tu MIL-183-HL105 jesteś blisko nas, spróbujemy cię przechwycić.

W oczach Roberta ponownie zapaliła się chęć do życia, w końcu choć odrobinka fuksa. Nie odpowiedział mu byle kto - MIL oznaczał pojazd wojskowy, a HL - ciężki transportowiec. Na pewno mają promień ściągający, którym będą mogli go spowolnić, a może nawet posadzić gdzieś na stałym lądzie. Pełny nadziei starał się utrzymywać kurs. 


W pewnym momencie poczuł mocne szarpnięcie, a konstrukcja jego maszyny, kolejny raz w ostatnich minutach narażona na duże obciążenia zaprotestowała z potężnym jękiem i dość mocno się odkształciła. Na domiar złego przedni iluminator pokrył się gęstą siateczką pęknięć i Robert stracił możliwość naocznego sprawdzenia co się z nim dzieje. Serie kolejnych szarpnięć usiłowały wyrwać go z fotela i po raz kolejny stracił orientację nie mogąc określić gdzie jest dół, ani w którą stronę się porusza. W końcu jednak wszystko się uspokoiło.


Jakieś dziesięć sekund później górna część pojazdu Roberta oddzieliła się od dolnej i opadła w dół. Robert nie zdążył nawet w pełni zarejestrować tego co się stało, gdy jego upadek zakończył się po zaledwie dziesięciu centymetrach. Huk uderzenia był ogłuszający, plecy zabolały go przeraźliwie, momentalnie z pourywanych przewodów strzeliły snopy iskier. 


Wkrótce górna część jego pojazdu zapewne podtrzymywana przez promień ściągający odleciała gdzieś na bok. Do resztek kabiny wdarło się słońce i zapach morza. Po chwili zaczął łowić oczami jakieś sylwetki ludzi biegnących w jego stronę i wtedy dopiero zdobył pewność, że wylądował, że jeszcze żyje. Ciało Roberta postanowiło, że dość już tej nerwówki i w reakcji obronnej na nagłe rozluźnienie, po całym tym bezkresie walki o życie, ordynarnie zemdlało.

20 czerwca 2020

Niespełnione marzenia

Smugi pocisków mijały kadłub z dużą prędkością. Kilka z nich złoworgo załomotało o zewnętrzne poszycie pojazdu, ale komputer pokładowy nie uruchomił żadnego alarmu. Pilot wykonał kilka szybkich zwrotów pomiędzy leniwie obracającymi się asteroidami w nadziei, iż umknie pościgowi. Niestety jego limit szczęścia na dziś został poważnie uszczuplony, więc wrogi myśliwiec twardo trzymał się na jego ogonie od czasu do czasu wystrzeliwując kolejne, krótkie serie. Tam, gdzie nie sprawdziło się szczęście, tam lepiej udało się wyposażeniu i umiejętnościom. Tylny generator osłon dobrze spełniał swoje zadanie, choć aby utrzymać jego wydajność bez redukowania dostępnej prędkości mógł osłaniać tylko rufę.

Pilot wykonał kolejny szybki zwrot, tym razem w dół, jednocześnie tuż przed końcem łuku uwolnił niewielką, samonaprowadzającą się minę. Liczył na to, że jego przeciwnik chcąc zachować moc swoich dział, oraz odpowiednią prędkość wyłączył wszystkie osłony, ale przede wszystkim dziobową. Po chwili jego sensory zameldowały o eksplozji miny, ale parametry wybuchu jakie przekazał komputer pokładowy wyraźnie wskazywały na to, że wrogi myśliwiec przetrwał. Widocznie jego przednia osłona pracowała bez zarzutu. Jedyny efekt jaki to zdarzenie wywołało na ścigającym go pojeździe to zwiększenie dystansu od ściganego.
- Dobre i to. - pomyślał pilot.
Chcąc uciec pościgowi, lub chociaż jeszcze bardziej zwiększyć dystans znów zaczął kluczyć pomiędzy kosmicznymi skałami, starając się tu i ówdzie zostawić jakąś niespodziankę dla swojego przeciwnika.

Jedna, druga, trzecia eksplozja. Wszystkie za małe.
- Komputer! Analiza wzoru eksplozji min! - wykrzyknął pilot.
- Brak kontaktu z nieprzyjacielem. Eksplozje są wynikiem trafienia przez pociski. - odpowiedział syntetyzowany, męski głos.
- Cholera… - zaklął pod nosem pilot.

W połowie kolejnego zwrotu odciął zasilanie głównej dyszy napędowej, zwiększył ciąg silników manewrujących do maksimum, oraz przerzucił moc generatora na przednie osłony i działka. Ten manewr umożliwił mu stanięcie twarzą w twarz z przeciwnikiem. Gdy tylko ścigający go myśliwiec wychynął zza meteoru odpalił w jego kierunku niekierowane rakiety, oraz pełną salwę z pokładowych działek. Tym razem resztka szczęścia mu dopisała. Wystrzelone prawie na ślepo rakiety dosięgły przedniej osłony przeciwnika i ją przeciążyły. Spowodowało to jej zapadnięcie, dzięki czemu nadlatująca salwa pocisków przebiła kadłub wrogiej maszyny uszkadzając jej systemy i powodując malowniczy rozbłysk wybuchu. Odłamki lecące siłą bezwładności w kierunku pilota zatrzymały się bezpiecznie na osłonie.
- O kurwa… nareszcie - odetchnął pilot.
- Polecenie niezrozumiałe. - odpowiedział komputer.
Wyznacz kurs na statek matkę, uzupełnij stany energii osłon i systemów walki kosztem napędu. Gdy osiągną stan nominalny przejdź na podtrzymanie i wykorzystaj dostępną moc na napęd. Wykonać.
Przyjąłem.

Niewielka maszyna skierowała swój dziób w stronę jednej z wielu malutkich kropek widocznych w oddali i ruszyła w jej kierunku.
- Komputer, jaki jest przewidywany czas dotarcia do statku matki?
- Dwie godziny i osiemnaście minut.
- Monitoruj otoczenie, uruchom alarm jeśli w zasięgu tysiąca kilometrów wykryjesz źródła energii, wszystkie inne znaleziska przekazuj od razu na ekran taktyczny. Jako tło pod ekran wylosuj film z mojej listy multimedialnej. Wykonać.
- Przyjąłem.

Zgodnie z przewidywaniami pilota nikt nie niepokoił go aż do osiągnięcia statku matki. Tamten patrol musiał chyba należeć do jakichś lokalnych piratów. Automatyczne dokowanie przebiegło bez większych zakłóceń, pojazd zatrzymał się, klamry cumownicze zostały zablokowane, a do myśliwca podłączył się rękaw umożliwiający bezpieczne przejście z maszyny na pokład statku matki. Pilot odpiął pasy i skierował się do wyjścia. W chwili, gdy przekroczył próg usłyszał głośne:
- Koniec symulacji, szkolenie zakończone z wynikiem pozytywnym.

Rozejrzał się pomieszczeniu sprawdzając, czy ktoś może nie zauważył, że korzysta ze sprzętu choć nie ma do tego uprawnień. Spojrzał na zegarek - miał jeszcze cztery godziny na skończenie pracy. Wiedział, że zajmie mu to tylko jedną i może wtedy znowu uda mu się wskoczyć do symulatora na dwie godzinki. Czasem, gdy nie miał pewności, czy uda mu się dostać do symulatora niepostrzeżenie przeglądał wyniki symulacji kadetów, którzy w przeciwieństwie do niego mogli na tym sprzecie szkolić się legalnie. Większość z nich nie radziła sobie tak dobrze jak on, ale on nie mógł być jednym z nich.

Chwycił swoje narzędzie pracy, opuścił pomieszczenie pamiętając o tym, by wszystko zostało tak jak było w momencie gdy tu wszedł. Gdy zamknęły się drzwi pogwizdując zaczął zamiatać podłogę i marzył o tym, że kiedyś znów poleci.

P.S. Stwierdzam ostatnio, że nie da się w dzisiejszych czasach mieszkać między ludźmi.

13 października 2019

Non omnis moriar

Igor czekał już od godziny. Skrzypienie łóżka dobiegające zza drzwi skończyło się dobrych kilkanaście minut temu. Siedemnaście gwoli ścisłości, jak tylko upewnił się, że skończyli w prawej dolnej części pola widzenia uruchomił stoper. O ile znowu nie wtarabani się temu gnojkowi do łóżka za maksymalnie pięć minut powinna wychodzić.

Nuda była koszmarna, żaden z jego ulepszonych zmysłów nie wyłapywał niczego podejrzanego. Powleczone metalem oczy bacznie przeczesywały okolicę wyszukując zagrożeń, czegoś do roboty. Skrzypnęły drzwi na końcu korytarza i co na moment zwróciło jego uwagę. Na korytarz wytoczył się jakiś facet, pewnie pijany, albo naćpany. Obijając się o ściany wąskiego korytarza zaczął powoli iść w stronę Igora. Hałas jaki przy tym robił prawie zagłuszył delikatny szmer buta przesuwającego się po wykładzinie. Nie zdążył odwrócić głowy, gdy oberwał w nią jaką rurką. Bardziej go to zaskoczyło, niż zamroczyło, ale to wystarczyło napastnikowi do zadania drugiego uderzenia. W duchu Igor bardzo się ucieszył, że zdecydował się na zabieg metalizowania kości, dzięki któremu jego czaszka zniosła zabójczy cios bez szwanku, a on sam zachował jasność myślenia.

Wzmocnione implantami mięśnie zareagowały zgodnie z wielotygodniowym szkoleniem i wyprowadziły potężny cios prosto w podbródek napastnika. Sądząc po odgłosie pękających kości tego tutaj już miał z głowy. Odwracając się nakazał swojemu modułowi komunikacyjnemu ostrzec Panią. W czasie gdy walczył z pierwszym napastnikiem facet wcześniej udający pijanego zdążył nabrać już całkiem poważnego rozpędu i wyciągnął zza pazuchy nóż. Szybka identyfikacja noża dokonana przez jego koprocesor bojowy wyświetliła się na środku jego pola widzenia - BROŃ ZABÓJCZA NAWET DLA WYPOSAŻONYCH W PANCERZE PODSKÓRNE. To nie była wiadomość, którą Igor chciał przeczytać. Zamarkował zamach ręką, po czym wyprowadził potężne, wspomagane kopnięcie w podbródek atakującego. Napastnik jednak nie dał się kompletnie zaskoczyć i zszedł z drogi uderzenia, które zamiast jego żuchwy trafiło w ramię. Efekt może nie był całkiem po myśli Igora, ale wystarczył do przewrócenia przeciwnika i wtrącenia mu z dłoni noża.

W wyniku uderzenia Igor zachwiał się trochę i stracił może sekundę na odzyskanie równowagi. Gdy tylko to się udało kolejne polecenie wydane przez jego mózg odblokowało niewielkie działko zamocowane tuż powyżej jego nadgarstka. Igor nie lubił go używać, ponieważ rozrywało mu to skórę i powodowało całkiem poważny ból. Na szczęście Pani była bardzo dobrą klientką i nigdy nie żałowała grosza na zabiegi mające odtworzyć skórę, ponieważ zawsze warto było mieć broń, której przeciwnik kompletnie się nie spodziewał. Gruchnął strzał i leżący na podłodze napastnik złapał się za twarz. Wspomagany elektroniką słuch Igora zdradził jednak, że facet żyje i poza przyspieszonym biciem serca raczej mocno nie odczuł tego strzału. Igor odrobinę się zaniepokoił. Nadzieja, że trafił na kompletnie nieprzygotowanych amatorów właśnie gdzieś sobie prysła. Wydał polecenie, aby implant zmienił amunicję na przeciwpancerną, ale to chwilę trwało. Atakujący w tym czasie zdążył zerwać się na równe nogi i ponownie natrzeć na Igora. Połowa jego twarzy pozbawiona była skóry. Igor widział wyraźnie matową czerń pancerza podskórnego od nosa, aż do prawego ucha. Gdy zwarli się w uścisku ochroniarz wydał polecenie koprocesorowi bojowemu aby wykonał analizę taktyczną. Po krótkiej chwili w polu widzenia pojawił się komunikat: WALKA WRĘCZ NIEWSKAZANA - SZANSE NA ROZSTRZYGNIĘCIE 5%. “Dzięki Sherlocku” pomyślał Igor i wywołał polecenie ciągłej analizy. Napastnik też powinien wiedzieć, że w ten sposób nie wygra, musiał więc coś jeszcze mieć w zanadrzu. Wreszcie kątem oka dostrzegł trzeciego napastnika - to pewnie był główny zamachowiec. Wreszcie koprocesor bojowy wyświetlił komunikat - ANALIZA TAKTYCZNA ZAKOŃCZONA, PRZEJĘCIE KONTROLI NAD NOSICIELEM. Zanim Igor zdążył w jakikolwiek sposób zareagować ręka z działkiem na chwilę oderwała się od eks-pijaka, wycelowała i wystrzeliła w głowę zamachowca. Pocisk gładko wszedł w czoło mężczyzny i wychodząc z drugiej strony zostawił malowniczy rozbryzg na ścianie, którą też zresztą przebił. Ułamek sekundy później implant Igora złamał mu kość przedramienia, dzięki czemu mógł ją wycelować w pierwszego napastnika. Kolejny strzał wymierzony przez komputer i tym razem kula weszła pomiędzy żebrami i utorowała sobie drogę aż do mózgu, który do społu ze sklepieniem czaszki zapaskudził Igora i ścianę za nim. Igor szybko wstał i przyjął pozycję bojową. Komunikat w polu widzenia zgasł i odzyskał kontrolę nad swoim ciałem. Ból złamanej kości będzie mu dokuczał jeszcze przez jakiś czas. Może jednak wstawić tam dodatkowy staw i bardziej wzmocnić kości? Zastanawiając się nad tym stanął tyłem do drzwi których miał pilnować, ustawił timer na 75 sekund i rozpoczął nasłuch na pełnej mocy swoich elektronicznych zmysłów.

Skanując otoczenie w termowizji zobaczył tylko kilku innych klientów hotelu kulących się na podłodze w swoich pokojach. W uszach słyszał jak jakiś facet cicho szlochał i kobietę, która chyba miała atak paniki bo jej serce niesamowicie szybko waliło.

Gdy minął wyznaczony przez niego czas wysłał wiadomość do Pani.
- Trzech napastników, wszyscy nie żyją. Spokój od 80 sekund. Czy wszystko w porządku?
Odpowiedź nadeszła błyskawicznie:
- POMÓŻ MI!


Igor tylko wierzgnął nogą do tyłu wyłamując drzwi i odwrócił się zanim jeszcze na dobre wpadły do wewnątrz pokoju. Na środku pomieszczenia stało wielkie łoże, a na nim leżała Pani. Miała szeroko otwarte oczy i oddychała szybko. Z jej ręki ciekła krew, a za łóżkiem leżały zwłoki jej niedawnego kochanka z dziurą po kuli w głowie.

- Zabierz mnie stąd Igorze - wyszeptała.
- Tak jest. - odpowiedział.


Igor podszedł do kobiety, dotknął jej złącz neuralnego i wydał polecenie połączenia się z jej koprocesorem bojowym. Uśpił, a raczej odłączył jej świadomość kasując z pamięci wszystko co zaszło gdy maszyna przejęła kontrolę. Zawsze to lepiej, gdy ochraniany sam może się obronić w krytycznej chwili, ale dla osób bez przeszkolenia takie przeżycie może być bardzo traumatyczne. Przejąwszy kontrolę nad ciałem Pani nakazał swoim implantom wezwanie policji i przekazanie im pełnego raportu, który w międzyczasie został wygenerowany poprzez koprocesor wspomagający.

Gdy dotarli do domu Pan już na nich czekał. Gdy Igor z Panią tylko pojawili się w drzwiach tak samo jak wcześniej Igor nad Panią, tak samo teraz Pan przejął kontrolę nad Igorem, ale nie był na tyle litościwy, aby odłączyć mu świadomość. Trwało to zbyt krótko, aby Igor mógł temu przeciwdziałać. Gdy skończył Pan wykrzyczał:
- Dlaczego ty wreszcie nie zdechniesz kurwo?!


Po czym zza paska wyszarpnął pistolet i strzelił. Pierwsza kula nie trafiła idealnie i ześlizgnęła się po opancerzonym policzku Pani. Druga była już lepiej wycelowana i przebiła jej czoło. Igor ciągle połączony neuralnie z Panią dokładnie poczuł jak umierała, ale nie mógł z tym nic zrobić. Pan wziął pistolet, popatrzył na ochroniarza swojej żony i pokręcił głową. Podskórny pancerz Igora był sporo grubszy od tego, który miała Pani, więc o ile pistolet nie był załadowany specjalną amunicją raczej niewiele by zdziałał. Pan chyba zdawał sobie z tego sprawę, bo westchnął, włożył sobie pistolet do ust i nacisnął spust.

4 września 2019

Tajemnica czarnych lakierek.

Wiatr delikatnie poruszał firanką. Kołysała się rytmicznie w przód i w tył jak wahadło. Lubił takie noce.

Odstawił kieliszek w którym zostało kilka ostatnich kropel whiskey, a po chwili namysłu zaniósł go do kuchni i wstawił na górną półkę zmywarki. Wrócił do pokoju, rozejrzał się i przestawił fotel. Zawsze był pedantem i nic nie mogło tego zmienić. Nie chciał zostawić po sobie większego bałaganu niż było trzeba, nawet jeśli nigdy już tu nie wróci. Ostatni raz spojrzał na swoje mieszkanie. Spędził w nim wiele lat, być może nawet zbyt wiele. Upewnił się, że drzwi zostały zamknięte na klucz, zapewne minie kilka miesięcy zanim ktoś się zorientuje, że go nie ma. Wracając do salonu gładził ścianę przedpokoju czując opuszkami palców jej delikatnie chropowatą teksturę i chłód betonu. Nie mógł powstrzymać się od dotknięcia futryny z lakierowanego orzecha, ale w końcu dotarł do drzwi balkonowych. Wyszedł na balkon ostatni raz podziwiając panoramę miasta. Upadek z tej wysokości będzie trwał naprawdę długo i nawet trochę cieszył się z tej perspektywy. Cofając się do wnętrza mieszkania rozchylił firanki do końca - przecież nie chciał którejś z nich zahaczyć i pociągnąć za sobą, wyglądałby wtedy jak idiota.

Doszedłszy do końca pokoju wykonał “w tył zwrot” jakiego nie śmiałby wyśmiać najbardziej okrutny kapral musztrujący swoje koty. Dostawił nogę i przez niewielki ułamek sekundy stał jakby w pozycji “na baczność”. Gdy tylko stopa dotknęła miękkiego dywanu stała się punktem odbicia dla pierwszego kroku. Kolejny krok, potem bieg. Już za chwilę będzie po wszystkim. Każde dotknięcie podłoża to wspomnienie. W tym fotelu całował szyję Anny (a miała naprawdę piękną szyję), przy tamtej lampie kochał się z… a cholera wie jak jej było na imię, ale jej piersi pamiętał dobrze. 

Wreszcie osiągnął próg balkonu i ostatnie wspomnienie związane z tym miejscem mignęło mu przed oczami tak szybko, że bardziej przypomniał sobie emocje jakie mu towarzyszyły niż zobaczył tamto wydarzenie. Może to był Nowy Rok? Teraz już za późno. Wybił się wysoko i szczupakiem przeskoczył barierkę. Mijając ją szybko zerknął czy przypadkiem nie przyczepiła się do niego ta nieznośna firana, ale na szczęście zobaczył tylko czerń swoich butów.

Zimne powietrze zaczęło uderzać w jego twarz i zakradać się pod koszulę. Ręce wyciągnął na boki, aby ustabilizować swój lot ku ziemi. Światła miasta, ulica w dole, pojedynczy, maleńcy ludzie, wszędobylskie samochody, niektóre w ruchu, większość zaparkowanych. Spokojnie przyglądał się temu wszystkiemu i chłonął te widoki po raz ostatni. W końcu już nigdy więcej nie skoczy z tego balkonu. Powietrze w okół niego przyspieszało porywając poły jego marynarki. Miał nadzieję, że wytrzyma, bo nie pomyślał wcześniej aby ją zapiąć. Zresztą zapięta czasem przeszkadzała. Równe płyty chodnika zbliżały się coraz szybciej oświetlone pomarańczowym światłem latarnii. Mrugnął i w tym ułamku sekundy znalazł się już ładnych kilka pięter niżej. Chyba osiągnął prędkość graniczną, bo w ogóle nie odczuwał już przyspieszenia. To jeszcze chwila, jeszcze moment. Uśmiechnął się do siebie wiedząc co za chwilę go czeka. Jeszcze sto metrów, jeszcze pięćdziesiąt.

Już!

Rozpostarł swoje nietoperze skrzydła. Gdy je rozkładał poczuł jak rozrywają koszulę, ale na szczęście marynarkę tylko rozchyliły. Trudno, koszula i tak była gówniana. Kupi sobie lepszą. Gdy skrzydła złapały wiatr, zmienił trochę ich kąt ataku i z człekokształtnego kamienia spadającego ku nieświadomej niczego powierzchni ziemi stał się Ikarem, który przehandlował z diabłem anielskie skrzydła z łabędzich piór na rzecz szatańskich skrzydeł nietoperza.

Jeśli ktoś z ludzi przechadzających się chodnikiem pod nim coś poczuł, to najwyżej niespodziewany podmuch wiatru wiejącego z góry. Zanim taki zaskoczony przechodzień spojrzał w górę zbadać co spowodowało taki ruch powietrza jego już dawno tam nie było.

Do wschodu słońca miał jeszcze kilka godzin, do tego czasu zdąży spokojnie przelecieć nad granicą i uwić sobie nowe gniazdko, być może na kilka kolejnych dziesięcioleci, być może krócej jeśli będzie miał pecha. Tylko też musi znaleźć sobie mieszkanie gdzieś wysoko, żeby móc ponownie poczuć ten wiatr na sobie. Trochę to utrudnia powroty z polowania, ale jeśli tylko nie ubrudził się krwią mógł w zasadzie spokojnie wracać windą. 

Trasę zaplanował sobie już dawno temu, w pamięci miał wszystkie mapy, pamiętał każdą drogę i rzekę wzdłuż których miał lecieć. Pamiętał o każdym punkcie obserwacyjnym. O tam, w dole, dokładnie przed sobą widział światła lotniska. W uszach szumiało mu powietrze, coraz głośniej i głośniej.

- Wieża tu lot H1450 chyba właśnie jakiś ptak wpadł nam do silnika. Prosimy o pozwolenie na awaryjne lądowanie na pasie jeden osiem.
- Jest jeden osiem, lądujcie i niech bóg ma was w swojej opiece.
- Przyjąłem. Dzięki. 

A tajemnicy resztek czarnych lakierek w silniku samolotu, który lądował awaryjnie na pobliskim lotnisku, nigdy nie wyjaśniono. 

Wybrałem się do prywatnego szpitala, żebyście wy nie musieli

Odzywam się po przerwie. W sumie co się dzieje w kraju i za granicą to chyba wszyscy wiedzą, nie ma więc sensu tutaj kolejny raz tego przypo...