Etykiety

C# (4) Disclaimer (2) Druk 3D (1) Komputery (10) O blogu (5) Opowiadanie (4) Osobiste (25) Polityka (22) Post odzyskany (36) Programowanie (4) Spostrzeżenia (41) wazektomia (1)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Osobiste. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Osobiste. Pokaż wszystkie posty

14 kwietnia 2025

Wybrałem się do prywatnego szpitala, żebyście wy nie musieli

Odzywam się po przerwie. W sumie co się dzieje w kraju i za granicą to chyba wszyscy wiedzą, nie ma więc sensu tutaj kolejny raz tego przypominać. No może można by się popastwić nad słynną debatą w “Końskich”, która okazała się większą farsą niż zwykle. Niestety przed pierwszą turą wyborów prezydenckich w Polsce taki format to farsa. No ale ja nie o tym, a wy też nie o tym chcecie czytać.


Otóż od dłuższego już czasu borykałem się z pewną przypadłością - bezdechem sennym. Diagnoza tego schorzenia to w ogóle jest sprawa dla reportera i w sumie właśnie te perypetie popchnęły mnie w kierunku wydania własnych pieniędzy na coś, co teoretycznie już raz opłaciłem.


Nie wiem kiedy dokładnie się to zaczęło - gdzieś w pandemii, gdy covid przyplątał mi się po raz pierwszy, albo drugi. Od tego czasu miałem olbrzymi problem z regeneracją w czasie snu. Myślałem, że to ta słynna “mgła covidowa” i czekałem aż przejdzie. Z czasem sytuacja się ustabilizowała, ale o powrocie do normalności nie było mowy. Dodatkowo zaczęło pojawiać się kilka innych, dodatkowych objawów - zaostrzyło mi się nadciśnienie, konar nie zawsze chciał zapłonąć, ciągle czułem się zmęczony i niewyspany. Próbowałem zainteresować tym lekarzy do których coraz częściej zaczynałem się wybierać, ale jakby mnie nie słyszeli. W końcu, jak każdy Polak zacząłem najpierw szukać diagnozy na własną rękę wykorzystując w tym celu doktora Google - już nie pamiętam co dokładnie doprowadziło mnie do skojarzenia, że może to być powiązane z chrapaniem i w konsekwencji z bezdechami, no ale jakoś się udało. Byłem już tak zmęczony, że chciałem kupić specjalny aparat CPAP do wspomagania oddychania w nocy, ale pomysł odłożyłem w końcu na półkę, bo nie wiedziałem, czy przez przypadek nie zrobię sobie krzywdy źle dobierając taki aparat samemu, a to wymagało z kolei pełnej ścieżki diagnostycznej. Nie miałem pojęcia gdzie zacząć, skoro lekarze interniści mnie olewali, zacząłem więc szukać od przyczyny - chrapania. I to był strzał w 9. To znaczy zaczęcie od leczenia chrapania było strzałem w 10, ale klinika do której się wybrałem celem przeprowadzenia zabiegu już takim strzałem nie była. Dowiedziałem się, że aby pozbyć się problemu wymagam usunięcia migdałków i plastyki podniebienia, że oni tego nie robią i że 300 PLN się należy i że najlepiej, żeby zrobić pełną diagnostykę u innego lekarza.  Najważniejsze jednak, że dowiedziałem się, że moje przypadłości może rozwiązać lekarz laryngolog.


Diagnostykę oczywiście olałem - zmieniłem po prostu taktykę, zamiast wspominać o bezdechach zacząłem marudzić na chrapanie. Na chrapanie diagnostyka jest prosta - wystarczy zaświadczenie od żony, która z radością ci takie wystawi, byleby wreszcie sama się wyspać. Dzięki temu, że mój pracodawca jest na tyle miły, że opłaca mi pakiet w prywatnej służbie zdrowie wybrałem się do laryngologa z hasłem czy coś da się zrobić z chrapaniem. Okazało się, że można - wyciąć migdałki i zrobić plastykę podniebienia. Nie trzeba było diagnozować bezdechów. Dostałem upragnione skierowanie na operację.


Dla tych, którzy nie wiedzą - w tym kraju, samo wydębienie skierowania to zaledwie ⅓ sukcesu. Z tym skierowaniem idziemy do wybranego szpitala, tam wyznaczają nam termin ale nie przyjęcia, tylko takiej wstępnej konsultacji i na tej konsultacji dopiero dowiemy się kiedy łaskawie nas do szpitala przyjmą. Możemy też wtedy dostać (albo i nie) listę badań do zrobienia. Na samą konsultację można czekać rok, a nawet dłużej. Drugie tyle, albo i więcej poczekamy sobie na właściwą operację. Czekanie dwóch lat mi się nie uśmiechało, bo czułem się już naprawdę źle. Można pokombinować, poszukać szpitali po całej Polsce i znaleźć taki, który ma w miarę normalne terminy, ale to się wiąże i tak z kilkoma wizytami, więc jeśli nie będzie to gdzieś w miarę blisko może się okazać, że takie rozwiązanie jest dość upierdliwe. Opcja numer dwa to szpital prywatny. Po tytule wpisu powinniście się domyślić, która opcja stała się moim udziałem. Co ciekawe, ścieżka jest tutaj bardzo podobna. Umawiasz się na konsultację - czekałem tydzień, a termin operacji wyznaczono mi dosłownie na “za miesiąc”. Akurat tyle, żeby na spokojnie porobić sobie wszystkie zlecone badania, zapoznać się z papierologią i ogólnie na luzie sobie wszystko ogarnąć. Ja oczywiście nie byłbym sobą, gdybym ogarnął wszystko na luzie bo jakoś nie dotarło do mnie, że muszę sobie zorganizować potwierdzenie oznaczenia grupy krwi i na gwałtu rety latałem załatwiać ten ostatni papier (pro tip - jeśli potrzebujesz tego szybko, jedź bezpośrednio do laboratorium, a nie punktu gdzie tylko pobierają krew - wynik na następny dzień). W końcu nastąpił dzień zero. Z kompletem badań w kartonowej teczuszce stawiłem się w szpitalu o wyznaczonej godzinie. Tutaj mała dygresja - ja nie wiem ludzie co wy do jasnej cholery robicie z tymi lekarzami, czy pielęgniarkami, mam wrażenie, że większość z was nie potrafi szybko i zwięźle odpowiedzieć na pytania i wypierdalać w cholerę, żeby inni nie musieli czekać jak debila. Po ponad 30-stu minutach czekania na wezwanie załatwiłem w 5 minut “wejściową” rozmowę z pielęgniarką (która wszystkim innym zajmowała od 10 do nawet 15 minut do chuja!). Po kolejnych pięciu już byłem w drodze na oddział i tutaj niemiłe zaskoczenie…


Człowiek się spodziewał czegoś co najmniej jak z amerykańskiego serialu, łóżka niczym fotel kapitański ze Star Treka (TNG oczywiście), sali jedynki, chromu szkła i nowoczesności bijącej po oczach… a oddział w zasadzie wyglądał tak samo jak każdy inny współczesny, polski oddział szpitalny. Dopiero potem człowiek zauważył kilka dodatkowych szczegółów - takich jak fakt, że sale były dwuosobowe, choć spokojnie weszłyby trzy łóżka, no i łazienka w pokoju też swoje robi. Jako, że byłem sam na sali mogłem sobie wybrać wyrko. Zanim zdążyłem wszystko upchnąć w szafce już pojawiła się pielęgniarka z papierową “piżamką” do operacji i mam się spieszyć, bo już, już na mnie czekają na bloku. No to się streszczałem i jakieś 10-15 minut później rzeczywiście już mnie usypiali. Obudziłem się ze trzy, może cztery godziny później na sali. Różnicę w oddychaniu czułem praktycznie od razu. Od tamtej pory nawet się wysypiam i to pomimo pooperacyjnego bólu. W nocy dane mi było poznać kolejną różnicę pomiędzy państwowym, a prywatnym szpitalem. Cisza. W prywatnym jest znacznie ciszej. Przypuszczam, że może to mieć związek z faktem, że w prywatnym szpitalu większość stanowili jednak ludzie pracujący, bez kompletu dodatkowych schorzeń jakie często stanowią bagaż ludzi starszych. Druga rzecz, że gdy człowiek wstał w nocy ulżyć pęcherzowi, to pielęgniarka od razu sprawdzała czy wszystko jest OK i jeszcze zaaplikowała środek przeciwbólowy (oooo jak ja za nimi tęsknię). Następnego dnia na śniadanko lody i serek Danio. W państwowym nie ważne co ci jest dostajesz to samo co wszyscy. Co było na obiad nie wiem, bo mnie wypisali, dali zalecenia na drogę i obiecałem, że ponownie ich odwiedzę za kilka dni.


Ale tak skupiając się na różnicach - co jest inaczej w prywatnym szpitalu? Jakość obsługi medycznej powiedziałbym, że jest na tym samym poziomie. Płacisz za to, że czekasz na operację miesiąc, a nie dwa lata. Płacisz za to, że cały personel jest miły aż do porzygu, płacisz za żarcie (nie miałem okazji zjeść, ale chociaż popatrzeć dali), które nie jest zwyczajnie obrzydliwe i jest dopasowane do twojego schorzenia. Cena jest wysoka i to bez dwóch zdań, ale jeśli naprawdę męczysz się ze swoim stanem zdrowia i stosunkowo prosty zabieg ma szansę je poprawić, to myślę, że warto.


Kiedy jednak już zejdą środki przeciwbólowe, wtedy zaczyna się prawdziwa jazda…


P.S. Wiedzieliście, że to co wyrabia Trumpek z cłami miało już precedens? Konkretniej za prezydentury Regana - skończyło się dewaluacją dolara, co wzmocniło amerykański eksport. Na krótko, ale zawsze. 


10 marca 2023

“Kosmos: ostateczna granica.”

“Oto podróże statku kosmicznego <<Enterprise>>. Kontynuuje on misję badania dziwnych nowych światów. Wyszukiwania nowego życia i cywilizacji. Odważnie podąża tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek.”


Trekkies zapewne już na pierwszy rzut oka wiedzą, że cytat ten pochodzi z czołówki serialu “Star Trek: Następne Pokolenie” i najlepiej w głowie odczytuje się głosem sir Patricka Stewarda. Sam osobiście nie uważam się za hardcorowego trekkie, choć fanem Star Treka już zdecydowanie jestem. Dlaczego nie jestem trekkie? Bo śmiem twierdzić, że Star Trek miał lepsze i gorsze serie. No dobra, to powiedzą wam wszyscy, moje upodobania są jednak nieco inne niż większości.


Dobra, ale od początku. Darujemy sobie jednak opis czy, w ogóle ten ST jest - jeśli ktoś nie wie (są tacy?) to od tego jest Wikipedia. Nie mniej jednak na początku był TOS (The Original Series - choć tak naprawdę ten podtytuł dodano sporo później) - to ten z kapitanem Kirkiem i Spockiem (niektórzy pamiętają jeszcze doktora McCoya). Rany jakie to jest gówno - estetyka rodem z lat 60-tych i to jeszcze niskobudżetowa. Nie wiem jakim cudem to było w stanie odpalić to wszystko co nastąpiło potem…


Potem zaś było znacznie lepiej - końcówka lat 80-tych i początek następnej dekady to ST: The Next Generation - nie będzie chyba tajemnicą, że ten jest moim ulubionym, bo w końcu  z niego pochodzi cytat na otwarcie. Miał oczywiście lepsze i gorsze odcinki - nawet całe sezony, ale gdy kręcisz 7 sezonów po 26 odcinków (policzyłem za was - to 182 odcinki) to ciężko zawsze trzymać poziom. Wyznaczył swoisty standard dla dwóch następnych seriali, czyli ST: Deep Space Nine (ST:DS9) i ST: Voyager (ST:VOY).


Najpierw popastwię się nad pierwszym z nich. Wśród trekkies uchodzi on za arcydzieło, dla mnie to w zasadzie pomyłka. Dla mniej oblatanych w języku Szekspira - “star trek” to “gwiezdna wędrówka”, z kolei “deep space” to zbiorcza nazwa stacji kosmicznych należących do Zjednoczonej Federacji Planet (czyli organizacji dla której te wszystkie statki kosmiczne w ogóle latają). Czyli mamy podróże kosmiczne niejako wokół komina. Ponieważ to było już z samego swojego założenia koszmarnie nudne serial skupiał się nie na eksploracji, a na politycznych intrygach i wojnie z kosmitami. Było to w zasadzie kosmiczne wypaczenie idei martwego już wtedy twórcy całego tego latającego cyrku Gene’a Roddenberry’ego (miał on swoje za uszami, ale założeń tego pomysłu bronił jak niepodległości).


Dobra, koniec końców pojawił się następca - wspomniany wcześniej Voyager. Tutaj nastąpiło przegięcie pały w drugą stronę - wykopano tytułowy statek na drugi koniec galaktyki i kazano mu wrócić do domu. W ten sposób dostaliśmy bardzo niewiele polityki i mnóstwo odkrywania. W moim osobistym rankingu jest lepszy niż DS9, ale słabszy niż TNG. Na fali popularności tych trzech seriali postanowiono iść za ciosem i nakręcić prequel wszystkich tych serii (jeśli jest coś gorszego na tym świecie niż sequel, to jest to właśnie prequel). Tak powstał Enterprise, przemianowany potem na Star Trek: Enterprise (tak, na początku nie miał Star Trek w nazwie). Dodatkowo był jedynym z serii, który otrzymał czołówkę z piosenką, dzięki czemu długi czas mógł chwalić się najgorszą czołówką w serii. Niestety ST:E nie przyciągnął widowni i poprzez swoją prequelowatość sam wpędził się w trochę kłopotów i koniec końców został zakończony po zaledwie 4 sezonach. Jeśli wziąć pod uwagę, że każdy poprzedni serial tej franczyzy (nie licząc gównianego TOSa) zaliczał 7 sezonów, a i filmy pełnometrażowe z załogą znaną z TNG nie radziły sobie najlepiej postanowiono wszystko poprawić zamknąć ten interes aż sprawa nieco nie przyschnie. Projekt został na kilka lat zawieszony w próżni.


Jakieś dziesięć, może więcej lat później Star Trek powrócił do żywych z kolejnym prequelem - może już nie tak odważnym jak ST:E, bo nie dział się 100 czy 200 a ledwie 10 lat przed TOSem, można więc było spokojnie czerpać garściami z uniwersum niespecjalnie przejmując się ograniczeniami. Pierwszy sezon wgniatał w fotel. Drugiego nie szło oglądać. Trzeci był jakimś tam odbiciem, czwarty zobaczyłem do połowy i piątego (ostatniego) nie zamierzam oglądać wcale. Zarąbisty pomysł rozmieniony na drobne, a główna bohaterka jest tak wnerwiająca, że nie mogę na nią patrzeć.


Gdzieś w okolicach końcówki pierwszego sezonu DISCO czy początku drugiego gruchnęła wieść - zamiast znęcać się nad kolejnymi prequelami będą dwa sequele - animowany Star Trek: Lower Decks i kontynuacja ST:TNG zwana dla niepoznaki ST:Picard (nie od nazwy statku, a od kapitana Enterprise z TNG). Lower Decks to petarda. Każdy odcinek jest jednocześnie zabawny i jest kopalnią odniesień do pozostałych seriali. Nie było chyba odcinka, który mógłbym uznać za jednoznacznie zły (jeden czy dwa poniżej średniej, ale panie - co to za średnia!). ST:Picard to z kolei największy zawód. TNG przedstawiało ludzkość po przemianach, dzięki którym mogliśmy podziwiać nieomalże utopię. DS9 poważnie nadwyrężyło ten piękny obraz, ale że działo się na obrzeżach terytorium Federacji można było przymknąć na to oko. ST: Picard to dystopia. To nie jest tylko wywrócenie stolika, to jest wywrócenie, połamanie, podpalenie i wyrzucenie przez okno tego biednego mebla. Dobra, jakoś człowiek przebolał ten pierwszy sezon, gdzie jego marzenia zostały dość poważnie zmasakrowane. Drugi sezon to (kontynuując tradycje DISCO) dno i metr mułu. Człowiek musiał się w zasadzie zmuszać do oglądania (bycie fanem wymaga poświęceń). Potem nadszedł (i w zasadzie ciągle trwa) sezon trzeci, ale mimo iż naprawiono w nim wiele błędów dwóch poprzednich sezonów, to ciągle jest dystopijny. Kurwa - jakbym chciał dystopię to bym sobie odpalił dowolny inny film/serial SF. Nie mniej jednak dwa sezony im zajęło by skapnąć się prawie nakręcić kontynuację. Gdyby to co oglądam w trzecim (na szczęście ostatnim) sezonie było w pierwszym jeszcze mógłbym na to przymknąć oko, ale teraz… no cóż - nie jest tak źle jak z DISCO, ale nie oglądam tego dla przyjemności, a raczej z obowiązku. Wspomniany DISCO miał jednak jeszcze jedną zaletę i jedną potencjalną zaletę - obie są spin-offami.


Pod koniec drugiego sezonu DISCO dowiedzieliśmy się, że odwiedzający przez cały sezon tytułowy statek kapitan Pike doczeka się własnego serialu i to na pokładzie ważnego dla serii statku - Enterprise. Drugim spin-offem mają być przygody… no kurde sam nie wiem jak to streścić w kilku słowach - dość powiedzieć, że baby, która ma jaja ze stali (na szczęście tylko metaforyczne) i ma dołączyć do sekcji 31 - tajnej organizacji wywiadowczej Federacji. Serial, do którego trafił kapitan Pike nazywa się Star Trek: Strange New Worlds i urywa dupę (w pozytywnym sensie). To jest naprawdę przyjemne widowisko i spokojnie polecam każdemu - nawet tym, którzy nie mają zielonego (niczym krew Volkanina) pojęcia o czym ja w ogóle piszę. Wyszło też, że franczyza tworzy wspaniałe seriale, gdy każdy odcinek jest osobną historią i kiepskie, gdy historia rozciąga się na cały sezon. SNW trzyma się tradycji dobrego ST.


Franczyza urodziła też jeszcze jedną serię przeznaczoną dla nieco młodszych odbiorców - ST:Prodigy. Nie mam o niej zdania, bo widziałem zaledwie jeden odcinek. Nie wciągnął mnie, ale nie dlatego, że był zły, tylko że nie był dla mnie (jeśli wiecie co mam na myśli).


Z tego wszystkiego prawie już zapomniałem o czym mam swój ból dupy - otóż przede wszystkim o zawód jakim stało się DISCO po pierwszym sezonie i którym był ST:Picard od samego początku. Już myślałem, że to moja wina, że po prostu skostniałem umysłowo i trzymam się uparcie nostalgii, ale kurde nie - ST:LD i ST:SNW naprawdę przyjemnie się ogląda. Owszem - trzymają się starych zasad typu planeta/obcy tygodnia i pod koniec odcinka wszystko wraca do jakiej takiej normy. Nie mniej jednak w przeciwieństwie do swoich poprzedników z końcówki XX wieku postacie mają lepszą pamięć i traumy, ale też i fajne rzeczy potrafią pamiętać nawet przez kilka odcinków.


Ciekawe, czy kiedyś nakręcą crossover z Gwiezdnymi Wojnami…


P.S. Nie, raczej nie wracam na dłużej. Ten blog był, jest i zapewne pozostanie martwy. Nawet w czasach jego największej świetności wchodziły na niego może ze dwie osoby dziennie, z czego obie po to, żeby zostawić spamerski komentarz.


11 stycznia 2022

Troszkę minęło...

No cóż - jakby nie patrzeć, to czas płynie nieubłaganie. Wirus zbiera żniwo, rządzący udają, że już dawno go zwyciężyliśmy i dają nam prezent w postaci "polskiego wału", który na dodatek parę dni po wejściu w życie jest już gorączkowo łatany. Czyli krótko mówiąc: nowy rok, stary syf.
Miniony rok, to jednocześnie porażka i zwycięstwo nauki. Zwycięstwo, bo nauka stworzyła szczepionkę (a nawet kilka) na to szpiczaste gówno, które męczy nas od dwóch lat, porażkę, ponieważ tak wielu ludzi nie chce zrozumieć, że jej przyjęcie jest jednym z warunków szybszego powrotu do normalności.

Zresztą - jeśli tylko ktoś to czyta, to wszystko to już wie, bo tam był. Nie był zaś w mojej strefie osobistej, w której dla odmiany nie dzieje się nic (co akurat nie jest złe, bo nie każda zmiana jest na lepsze). Najbliższa moja rodzinka póki co uniknęła wirusa, straciłem kilka osób z nieco dalszej na jego rzecz i nie, nie obrazili się na mnie, tylko zwyczajnie kopnęli w kalendarz.

Tak czy siak istnieje pewna, niewielka szansa, że reanimuję tego bloga po tej rocznej zapaści. Całkowity brak odwiedzających, do tego zresztą kompletnie niezależny od tego czy ukazują się kolejne wpisy, czy też nie bardzo niestety nie zachęca, no ale może się uda.

P. S. Żyjcie długo i pomyślnie i niech Moc będzie z wami.

11 stycznia 2020

Wazektomia

Najpierw rzeczy pierwsze jak mawiają nasi pobratymcy z wysp brytyjskich (albo ich kuzyni zza wielkiej wanny). Wbrew obiegowej opinii wazektomia w Polsce jest jak najbardziej legalna. Dlaczego? Bo to nie to samo co sterylizacja (która już dla każdego chętnego dostępna nie jest). Mając ten wstęp za sobą przejdźmy do historii właściwej.

Czymże więc jest wazektomia? Jest to zabieg chirurgiczny polegający na przecięciu i podwiązaniu nasieniowodów. Cel jest tutaj chyba jasny - aby nasi mali plemnikowaci żołnierze nie mogli dostać się na pole bitwy. Skoro więc nie mogą się wydostać z męskiego ciała nie ma szans na zapłodnienie. Metoda jest zaliczana do antykoncepcyjnych, ponieważ jest odwracalna. Oczywiście “naprawić” jest o wiele trudniej niż “zepsuć” i ewentualne zespolenie nasieniowodów to już poważna operacja, a nie 30 minutowy zabieg. Co więcej im więcej czasu upłynęło od wazektomii tym wazo-wasostomia (nazwa tej operacji to językowy koszmar) ma mniejsze szanse na powodzenie. Są oczywiście jeszcze inne czynniki, które utrudniają powrót do pełnej płodności, no ale to nie blog medyczny, żeby się tu o nich rozpisywać.

Żeby było śmieszniej u niektórych pacjentów doszło do samoistnego zespolenia przeciętych nasieniowodów (aby temu przeciwdziałać końcówki przeciętych nasieniowodów umieszczane są w osobnych jamach ciała) i wtedy te dodatkowe czynniki okazują się bardzo przydatne.

Korzyści? Moim zdaniem całkiem sporo - mniej stresu związanego z przypadkową ciążą partnerki. Naprawdę miałem już serdecznie dość momentów, gdy żonka oznajmiała mi, że jej się okres spóźnia (średnio raz do roku). Większa swoboda - nie trzeba już ani pamiętać o tym, żeby mieć przy sobie prezerwatywy, które na dodatek jeszcze wypadałoby założyć o co w ferworze namiętności może być ciężko. Nie trzeba też pamiętać o tabletkach antykoncepcyjnych, (pilnować zmiany plastra, wkładki domacicznej itp.) ani zaburzać gospodarki hormonalnej kobiety żeby móc sobie spokojnie podupczyć. Żeby nie było za dobrze - są też i oczywiście wady. Powrót do płodności nie jest łatwy, dlatego nie jest to raczej metoda dla bezdzietnych mężczyzn, którym się jeszcze może zdanie odmienić. Zabieg nie jest też tani - w obecnej chwili gabinety oferują go za około 2000 PLN. Za taką kwotę można kupić naprawdę potężną ilość nawet markowych prezerwatyw, czy opakowań pigułek. Jako, że jest to zabieg chirurgiczny możliwe są powikłania (takie same jak przy innych). No i niestety - pozwolenie komuś na wymachiwanie ostrzem przy twoim największym przyjacielu nie należy do decyzji, które łatwo się podejmuje. Acha na koniec najważniejsze - wazektomia nie jest skuteczna od razu. W ciele faceta ciągle zostaje jakaś tam ilość plemników, które już zdążyły wyruszyć w drogę. Do pozbycia się ich potrzeba około 20 wytrysków. Co więcej trzy miesiące po zabiegu trzeba zrobić badanie nasienia i sprawdzić, czy znajdują się w nim jeszcze żywe plemniki. Wynik trzeba skonsultować z lekarzem wykonującym zabieg i dopiero wtedy podejmie on decyzję, czy zabieg się udał, czy nie.

Z innych rzeczy, które mogą budzić obawę - objętość, kolor i inne walory wytrysku zostają bez zmian (no poza tym, że żołnierzy nie ma). Może zostać niewielka blizna na mosznie, lub zgrubienie jeśli ktoś za bardzo szalał w okresie gojenia się ranki. Nie znaleziono związku pomiędzy wazektomią i zapadalnością na raka.

Zostaje jeszcze rekonwalescencja - nie jest tak źle jak na filmach, człowiek nie odczuwa jakiegoś kosmicznego bólu, a gdy założy obcisłą (!) bieliznę i od czasu do czasu położy sobie worek z lodem na klejnotach bólu właściwie nie ma. Przez kilka dni nie mogłem tylko zbyt szybko chodzić, ale to raczej kwestia ciągnących szwów, niż bólu po zabiegu.

W moim przypadku podjęcie decyzji zajęło mi kilka lat. Dużym utrudnieniem była wiara w mit, że w Polsce nie da się legalnie tego przeprowadzić. Gdy już się prawie zdecydowałem chciałem sprawdzić jak długo trwa rekonwalescencja, żeby wiedzieć na jak długo zwalić się zagranicznej gałęzi rodu na głowę i dopiero wtedy dotarłem do informacji, że ładnych parę lat żyłem w błędzie. Odłożyłem pieniądze i czekałem na nie wiadomo co (no bo jednak ostrze przy fiucie, to nie jest to co tygryski lubią najbardziej). Kolejny spóźniony okres mojej żony pomógł mi jednak się ogarnąć i zadzwonić do gabinetu. Ustawienie wszystkiego zajęło raptem dwa tygodnie. Jakichś szczególnych przygotowań zabieg nie wymaga - trzeba sobie tylko klejnoty dokładnie ogolić.

Sam zabieg jak większośc procedur medycznych nie należał do najwspanialszych doznań jakie człowiek może przeżyć. Świadomość ostrza przy jajach naprawdę mocno mnie stresowała. Nawet gdy lekarz ścisnął mi jądro żeby sprawdzić skuteczność znieczulenia (nie było jeszcze skuteczne, więc zabolało) nie drgnąłem o milimetr, choć z oczy trysnęły mi łzy. Niestety znieczulenie miejscowe nie działa na mnie tak dobrze jak oczekują tego lekarze i pojedyncza dawka przeważnie mi nie wystarcza (ostatnio u dentysty dostałem poczwórną). Na szczęście później już nic podobnego się nie działo i jakoś dotrwałem (w stresie) do końca zabiegu. Potem szwy, lód na jaja i czekać godzinkę. Po godzince kolejny raz lekarz zerknął czy wszystko w porządku i wio do domu. Generalnie czułem się potem całkiem dobrze, choć akurat ustawiłem się z żonką tak, aby po zabiegu to ona odwiozła mnie do domu.

W tej chwili od zabiegu minęło 1,5 tygodnia. Teoretycznie mógłbym nawet już kochać się z żoną, ale jeszcze trochę dokuczają mi szwy. Trochę na nie tutaj narzekałem, ale nie dlatego, że są źle wykonane - wszystkiego do kupy poszły ze mnie dokładnie 4 malutkie kropelki krwi, ranki pooperacyjnej w zasadzie nie widać i jest tylko dyskomfort.

Na chwilę obecną jestem zadowolony ze swojej decyzji i podejrzewam, że zdania prędko nie zmienię (no chyba, że zabieg okaże się kompletną klapą). Gdzieniegdzie można spotkać się z opiniami, że wazektomia to dowód miłości - z tym bym nie przesadzał, bo odwieczne prawo “pretensji do całego świata” głosi, że jeśli robisz coś dla kogoś, to możesz potem tej osobie to wypominać gdy zacznie ci to w jakiś sposób wadzić. Ja to zrobiłem dla siebie i swojej wygody, bo w naszym wypadku jako środek antykoncepcyjny w grę wchodziły tylko prezerwatywy, a miałem ich już serdecznie dość. Decyzja jednak była moja i zrobiłem to dla siebie. Oczywiście zapytałem żony, czy ma coś na przeciw (bo wcześniej nie rozważała takiej opcji), ale nie miała, więc sprawa zamknięta.

P.S. Jutro WOŚP. Na złość Jarkowi i Tadeuszowi chyba poczuję się w szczególnie hojnym nastroju.

25 maja 2019

Urząd? A na co to komu?


Przyszło nam żyć w naprawdę ciekawych czasach i to zarówno w naszym, jak i w chińskim rozumieniu tych słów.

Z jednej strony mamy gigantów przemysłu IT, którzy na podstawie tempa klikania lajków na ryjksiążce są w stanie określić twoją płeć i IQ z dokładnością do pół punkta, a także oszacować wagę, oraz poziom uwielbienia dla bitej śmietany, a z drugiej mamy armię urzędników państwowych, którzy bez pisemnego wniosku, pobrania numerka, badania proktologicznego petenta, oraz pełnego drzewa genealogicznego sięgającego do minimum XV wieku (w szczególnych przypadkach do X wieku) nie mogą przenieść informacji z jednego działu do drugiego…

Pędęm biegiem już wyjaśniam o co mi chodzi. Otóż jakiś czas temu jedna z moich dalszych krewnych postanowiła wziąć rozmach i z impetem (w głąb) kopnąć w kalendarz. Często bywa tak, że jak ktoś już został przez los zmuszony do wąchania kwiatków od spodu, na otarcie łez swych najbliższych zostawia im jakiś majątek. Otóż krewna moja była tak miła, że nie tylko majątku nie zostawiła, ale wręcz była poważnie zadłużona. Rodzina, która była nieco bliżej tejże krewnej szła w zaparte twierdząc, że nie wiedzą skąd, ani jak, ani po co (chociaż jak babcia wnusiowi drogi prezent sprawiła to też nikt o nic nie pytał) i dowiedziawszy się, iż ceną za przejęcie kilku pierścionków będzie kwota pięcio, lub może nawet i sześciocyfrowa jak najprędzej zaczęła odrzucać spadek. Drzewo genealogiczne mam dość rozbudowane, ale nie dość, abym gdzieś się na nim zawieruszył siłą więc rzeczy niechciany spadek dotarł i do mnie. Ostrzeżony wiedziałem iż jest to gorący kartofel, którego chciałem się natychmiast pozbyć, co też i zresztą zrobiłem, niestety nie jest to rozwiązanie wszystkich moich problemów, ponieważ mam dzieci i to na dodatek mocno nieletnie.

Nie wiem kto z czytających wie, ale gdyby jakimś cudem znalazł się tu ktoś kto jednak nie wie - prawo polskie zabrania rodzicom ot tak sobie odrzucić spadek w imieniu swoich dzieci. Chujowe prawo, ale prawo - jedyne co pozostaje to wystąpić do sądu o zgodę na taki manewr. Zdaję sobie sprawę, że spora część ludzi to zwykłe kurwy, które są w stanie orżnąć nawet swoich bliskich (w tym dzieci, czy rodziców) i na pewno jakieś zabezpieczenie interesów dzieci, które same nie mają bladego pojęcia o co chodzi (lub po prostu nie mają prawa same o sobie decydować - jak kto woli) to nie taki całkiem głupi pomysł. Dlatego też jakoś jestem w stanie się z tym pogodzić. Okazuje się jednak, że świat oprogramowania i świat prawa mają co najmniej jedną rzecz wspólną - zabezpieczenia najbardziej utrudniają życie ludziom uczciwym.

Okazuje się, że złożenie takiego wniosku, czy pozwu w sądzie (chyba raczej wniosku, bo kogo ja bym niby miał pozwać?) wymaga dołączenia pierdyliona załączników - w tym urzędowych. Pytam się więc - po chuj?! Jeśli nawet informacje zawarte w tych wszystkich papierach są komuś niezbędnie i koniecznie potrzebna do ustalenia jakiegoś faktu, to nie widzę najmniejszego sensu w noszeniu tych wszystkich papierzysk w zębach do okienka w sądzie. Przecież wszystkie tego typu gówna są w rządowych bazach danych, dostępne dla wybrańców za jednym kliknięciem. Nie mogłoby być tak, aby przy składaniu tego nieszczęsnego wniosku złożyć jakieś upoważnienie dla sądu, żeby sobie sam wszystkie niezbędne dla prowadzenia sprawy dokumenty powyciągał skąd tylko potrzebuje? Przecież chodzi tylko o zerknięcie w kilka aktów z USC. Że informacje wrażliwe i naruszenie prywatności? O błagam - Google na pewno i tak już ma listę moich ulubionych pornoli, a pewnie i kamerką nagrał sobie setki godzin bicia niemca po kasku podczas ich oglądania, dzięki czemu już niedługo zaoferuje mi jakiś gadżet, który zrobi to za mnie lepiej i tylko za drobną miesięczną subskrypcją. To jest w ogóle strasznie smutne jak kolejne rządy nie mają pomysłu na administrację - wszyscy świetnie sobie radzą z wymyślaniem nowych zaświadczeń jakie są potrzebne, natomiast mało komu przychodzi do łba, żeby starać się jak najwięcej rzeczy integrować. Może wręcz tak naprawdę wiele z tych rzeczy jest w dzisiejszych czasach niepotrzebne?

Mam taką wizję, że nie muszę chodzić do żadnych urzędów. Chciałbym, aby urzędnicy traktowali mnie jak klienta, a nie jak petenta, aby moje potrzeby kontaktów z administracją przewidywano i z wyprzedzeniem przygotowywano. O ile przyjemniejszy byłby świat, gdyby załatwienie sprawy takiej jak moja wyglądałby następująco:

  1. Dostaję maila z zawiadomieniem o śmierci krewnej, z załączonym raportem długów zmarłej, oraz szacowanej wartości jej majątku. Na końcu maila informacja, że mam jakiś tam czas na zastanowienie się co dalej i że przyjęcie, lub odrzucenie spadku mogę załatwić na poczcie lub w banku, gdzie potwierdzą moją tożsamość biometrycznie.
  2. Za jakiś czas idę sobie do banku, gdzie identyfikuję się choćby poprzez DNA, tęczówkę oka czy próbkę kału - jeden chuj. Odrzucam spadek. Automat, który robi mi w tym czasie orzechowe cappuccino (bo chciałbym chodzić do ba do banku tylko dla kawy, bo wszystko wolałbym załatwiać przez internet ) stwierdza za pomocą swoich algorytmów Big Data, Machine Learning, oraz Skarpetki Śmierdzą Gdy Się Je Długo Nosi, że decyzja w sumie słuszna i zauważa, że powoduje to problem dla moich nieletnich. Po dalszej analizie danych, oraz mojego oddechu z którego wynika, że jestem raczej trzeźwy pyta mnie, czy od razu chciałbym odrzucić spadek w imieniu dzieci. Potwierdzam. Opada kurtyna i wytrąca mi z ręki kawę, którą natychmiast się parzę w dłoń.


Poza automatem robiącym orzechowe cappuccino to wszystko jest w zasadzie w zasięgu dzisiejszej techniki, wymagana jest tylko zmiana podejścia, no ale jakoś tak już od dawna prawo nie nadąża za rzeczywistością.
P.S. Już jestem wnerwiony a to dopiero połowa drogi… P.S. 2. Marsz na wybory!

22 kwietnia 2019

Tym razem moje zdanie

Pomimo iż trwa już prawie dwa tygodnie, to jakoś publicznie do tej pory nie wyraziłem swojej opinii o strajku nauczycieli. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że poza mną mało kogo moja opinia obchodzi no, ale cóż - jak już ją mam to będę sobie jej używał, a co!

Po pierwsze czy jego organizatorom o to chodziło, czy nie, to jednak strajk ten stał się polityczny. Zgodnie z wprowadzoną w 2005 linią podziału, według której każdy kto nie popiera miłościwie nam panującego (lub zbierającego się do panowania) kaczana ten komunista, złodziej i zdrajca ojczyzny, nauczyciele jako sprzeciwiający się jedynemu oświeconemu zostali za tychże uznanych (gdyby moja polonistka przeczytała jak dziś konstruuję zdania zapewne dostałaby zawału). Fakt, że ci ludzie chcą przestać się wstydzić, że zarabiają mniej niż przysłowiowa kasjerka z biedronki za dość odpowiedzialną przecież pracę zdaje się jakoś kaczystom umykać.

Po drugie postulaty w tym strajku są źle wyrażone. Samo to, że nauczyciele chcą zarabiać więcej to dla przeciętnego pislamisty zdecydowanie zbyt mało. Od dawien dawna nauczyciele byli słabo opłacani, więc powinni dobrze zdawać sobie sprawę z tego w co się wpakowali wybierając taką, a nie inną ścieżkę kariery. Sam nie zostałem nauczycielem właśnie ze względu na pieniądze, chociaż bardzo lubiłem i lubię przekazywać swoją wiedzę młodzieży. Co więcej dobrze mi to wychodzi, podejrzewam więc, że nadawałbym się do tej roboty. Nie mniej jednak nie stać mnie na tak drogie hobby (gdzie jego cenę ustalam jako różnicę pomiędzy tym, co mam teraz, a co miałbym jako nauczyciel). Skoro więc wiadomo, że nauczycielem nie zostaje się dla pieniędzy ZNP powinno jasno mówić, że przy obecnych nakładach na oświatę nauczyciele nie są w stanie zapewnić przyzwoitego poziomu kształcenia. Powinni walczyć o jak największe odbiurokratyzowanie szkolnictwa, o wprowadzenie jasnych i obiektywnych kryteriów oceny pracy nauczycieli (uwzględniających zaangażowanie i ewentualne sukcesy) i uzależnienia wynagrodzenia od tych wyników. Nie powinni bać się zwiększenia pensum, a nawet więcej - to im powinno zależeć, żeby było jak najwyższe. W końcu całkiem sporo z nas ma znajomych nauczycieli, czy też może trafiają się gdzieś w rodzinie i wiemy z ich własnych opowieści jacy to oni są “zapracowani” po tych swoich dwudziestu godzinach w tygodniu, podczas gdy większość z nas zapierdala po czterdzieści (a bywa, że i sporo więcej). Nauczyciele rzetelnie przygotowujący się do każdej lekcji to prawdziwa rzadkość, a królują kajety z tematami opracowanymi na odpierdziel kilkanaście lat temu. Do tego nauczyciele muszą się przyznać i z tym sami zawalczyć, bo bez tego nikt poza “anty pisem” ich nie poprze.

Trzecia rzecz, troszkę pokrywa się z tym, o czym pisałem wcześniej - bez odpowiedniego wynagrodzenia i systemu, który motywowałby do wysiłku nie ma możliwości przyciągnięcia do tego zawodu osób większej ilości osób wartościowych. Niestety większość nauczycieli z którymi miałem do czynienia podczas mojej edukacji szkolnej stanowili osobnicy zgorzkniali, wykonujący swój zawód byle jak i wykorzystujący swoją pozycję do znęcania się nad dziećmi. Gdyby zawód nauczyciela był atrakcyjny, jest spora szansa, że zabrakłoby dla nich miejsca, bo wygryźli by ich bardziej zmotywowani do nauczania. Być może kiedyś byli oni nawet pełni chęci i zapału, ale nie mając przed sobą żadnej nagrody za włożony wysiłek po prostu się poddali? Nie wiem tego na pewno, ale jedna z takich krów zniszczyła mnie kiedyś na tyle, że przez cały ogólniak wierzyłem, że jestem debilem. Chciałbym zobaczyć minę tej starej kurwy, gdy na studiach bez wysiłku rozpykiwałem całeczki potrójne, czy równania różniczkowe których pewnie w życiu by nie dała rady ugryźć (ok, przyznaję, że rachunek tensorowy mnie przerósł, ale na moim kierunku przerabialiśmy go tylko w teorii). Takich ludzi powinno się publicznie z zawodu relegować, ale nikt się na to nie zdecyduje jeśli nie będzie kolejki chętnych na ich miejsce.

Podsumowując krótko - jestem za spełnieniem postulatów nauczycieli, choć raczej z przyczyn politycznych. Z drugiej zaś strony samej podwyżki “na piękne oczy” bym im nie dał.

P.S. Już po świętach, a ja mimo prawie 40-tki na karku ciągle mam problem z tym, żeby nie wpierdalać tyle sałatki, bo potem mnie tylko brzuch boli.

6 marca 2019

Pyknął rok...

Pyknął sobie jakoś tak roczek cały na tym blogu, a ja - przyznaję się - nie zauważyłem kiedy to było. Z moim poprzednim blogiem było ciut łatwiej bo zakładałem go w Nowy Rok.

Nie mniej jednak czas na małe podsumowanie po roku mojej działalności.

Licznik na dole twierdzi, że blog ten wyświetlono coś koło 400 razy. Nie mam pojęcia skąd bierze te dane, bo wszystkie inne wskaźniki twierdzą, że tych wyświetleń było coś bliżej setki. Przy mniej więcej 46 postach daje to zatrważającą średnią dwóch (słownie 2) wyświetleń na post. Dobrze, że nie rzuciłem pracy, bo wszystkie parapety byłyby już do cna ogryzione.

W ślad za powalającą liczbą odwiedzin idzie nie mniej zatrważająca liczba komentarzy, których było dokładnie zero (słownie 0). Z jednej strony fajnie - nikt nie krytykuje, z drugiej strony trochę mniej fajnie, bo znaczy to, że wszyscy mają moje wypociny gdzieś. NA SZCZĘŚCIE - nie piszę tego dla PIENIĘDZY (gdzie są moje cebuliony się pytam?!), sławy, czy życia internetowego celebryty (znanego z tego, że ramen mu za zimny podali, a on się rozpłakał z tego tytułu w czasie transmisji na żywo na fejsie), tylko dla siebie. Kilka razy pisałem też dla mojej żony, ponieważ chciała zrobić sobie przedruk na swojego bloga, który (na szczęście) ktoś jednak czyta. 

P.S. Na koniec - zdjęcie wiatraka - bo czemu nie?

Średniowieczny wentylator na tle parówki

25 stycznia 2019

Science fiction w Twoim domu.

Jestem wielkim fanem SF, a w szczególności Star Treka (sorki drodzy miłośnicy Gwiezdnych Wojen - je też uwielbiam, ale to jednak bardziej fantasy niż SF - deal with it). Spośród wszystkich Star Treków najbardziej ukochałem sobie The Next Generation (Discovery też jest niezłe, ale nie miał jednej fajnej rzeczy, która była w TNG) i niesamowitą technologię, którą nam pokazywał. Najfajniejsze trzy (w kolejności od najfajniejszego, do ociupinkę mniej fajnego od najfajniejszego), to holodek, gdzie można było przeżywać najróżniejsze przygody - póki co musimy zadowolić się VR - transporter, który mógł przenosić materię na duże odległości w mgnieniu oka, choć obecnie znane nam prawa fizyki wykluczają powstanie takiego urządzenia, oraz replikator, który mógł stworzyć dowolną nieożywioną materię - w tym organiczną. I właśnie realizacji tego ostatniego urządzenia jesteśmy najbliżej.

Oczywiście jak to zwykle w bajkach bywa replikatory, z którymi możemy się zetknąć dziś nie mają absolutnie nic wspólnego z tymi z ST:TNG - tamte konwertowały energię na materię, nasze póki co nie potrafią zmieniać jednej substancji w inną. Mowa tutaj o drukarkach 3D. Już w tej chwili istnieją drukarki, które w kilku technologiach drukują plastik, czekoladę, czy szkło. Jeszcze 10-15 lat temu były to niesamowicie drogie urządzenia do zastosowań naukowych czy przemysłowych. Miały umożliwiać szybkie i tanie (w wielu wypadkach na pewno nie to pierwsze, a i z tym drugim różnie bywa) wytworzenie prototypu, który można było przetestować nie tylko na ekranie komputera, ale po prostu w rzeczywistości. Pierwsze wydruki o których słyszałem (i które miałem w ręku jakieś 12 lat temu) powstawały z żywicy światłoutwardzalnej - w wannie z żywicą lasery ultrafioletowe warstwa po warstwie tworzyły obiekt. Nie mniej jednak sama technologia jest trochę starsza, o czym możecie poczytać sobie tutaj.

Dziś mamy jednak rok 2019, oraz dzięki AliExpress możliwość kupowania bezpośrednio od producenta tanich, budżetowych drukarek 3D. W krótkim czasie z korporacyjnych laboratoriów sprzęt ten przewędrował pod strzechy tracąc bardzo dużo ze swej ceny i niewiele z możliwości. Sam od niedawna zostałem dumnym posiadaczem takiej drukarki, choć byłem zbyt niecierpliwy aby czekać na dostawę z Chin i kupiłem ją na naszym rodzimym portalu aukcyjnym (nawet się opłacało, bo dorzucili dwie szpule materiału do drukowania, który idealnie “zasypał” różnicę w cenie, no i dostawa w 3 dni). W tej chwili jestem zajęty drukowaniem części do swojego robota, co nawet nieźle mi idzie.

Samo drukowanie części jest procesem dość długotrwałym - urządzenie mam zwykle tak zaprogramowane, aby grubość nanoszonej warstwy wynosiła 0.1 mm, czyli każdy mm w górę to 10 warstw. Można ustawić większe wartości - zmniejsza to czas wydruku, ale ma też duży wpływ na jego jakość. 0,1 mm to nie jest szczyt możliwości tego urządzenia - potrafi drukować i 0,06mm warstwy, ale już nie przesadzajmy. Na szczęście nie wymaga ciągłej kontroli - zwykle najbardziej ryzykowna jest pierwsza warstwa, ponieważ może się odkleić co uniemożliwia poprawne nałożenie pozostałych warstw i cały model jest do wyrzucenia. Kolejne warstwy nie są już aż tak podatne na zepsucie i do tej pory nie zdarzyło mi się abym musiał przerywać wydruk np. w połowie jeśli tylko pierwsza warstwa się udała. Nie mniej jednak teoretyczna możliwość istnieje dlatego warto czasem zajrzeć czy wszystko idzie cacy.

Bardziej upierdliwe z kolei jest projektowanie części. Co prawda oprogramowanie generujące kod dla drukarki jest w stanie dołożyć w odpowiednich miejscach “łatwoodłamywalne” podpory, ale po pierwsze jest to stracony materiał, a po drugie stracony czas. Dlatego projektując części trzeba mieć na uwadze cały czas ograniczenia jakie wynikają z tej technologii. I tak zawsze trzeba pamiętać, że idziemy od dołu, do góry, że kąty poniżej 45 stopni do podłoża będą wymagać dodatkowych podpór, wreszcie trzeba pamiętać o tym, że materiał z drukarki nie ma takich samych właściwości we wszystkich kierunkach. Dużo łatwiej jest uszkodzić część jeśli siła działa równolegle do płaszczyzny warstw. Co więcej - przynajmniej w przypadku mojej taniochowatej drukarki osie poziome są o wiele mniej dokładne od osi pionowej (być może jest to problem z naciągiem pasków zębatych - jeszcze nie weryfikowałem). I nie ma lekko - jeśli Twój wydruk ma być zrobiony porządnie to trzeba to wszystko wziąć pod uwagę. Z rzeczy, które z kolei ułatwiają życie - można łatwo samemu określić stopień wypełnienia modelu podporami. Typowo tylko 20% wnętrza modelu jest wypełniona - najczęściej przestrzenną konstrukcją, która znacząco zmniejsza wagę nie zmniejszając jakoś dramatycznie wytrzymałości, choć oczywiście nie ma porównania z pełnym modelem.

Bardzo ciekawym aspektem jest też fakt, że na jakość wydruku może mieć wpływ również tzw. slicer, czyli program, który tnie nam model na poszczególne warstwy i generuje kod programu CNC dla naszej drukarki. Co ciekawe dostępnych jest co najmniej kilka takowych, darmowych narzędzi dających bardzo dobre rezultaty. Równie dobrze wygląda kwestia programów do tworzenia modeli 3D w dającym się wydrukować formacie - dostępnych jest całkiem sporo darmowych rozwiązań o różnym stopniu zaawansowania (zarówno narzędzia jak i umiejętności wymaganych przez użyszkodnika).

Duża rozpiętość cenowa modeli drukarek 3D przeróżnych klas i pracujących w najróżniejszych technologiach i z przeróżnym obszarem roboczym powoduje, że każdy może dziś znaleźć sprzęt dla siebie - możliwie najbardziej spełniający jego wymagania przy dostępnym budżecie (chyba, że będzie wymagać super dokładności, w olbrzymiej przestrzeni roboczej i to jeszcze szybko i tanio - wtedy można rzeczywiście przeżyć pewne rozczarowanie). Co więcej - w internetach dostępna jest masa części zamiennych pozwalających bardzo mocno przebudować swój sprzęt przyprawiając go o parametry o jakich nie śniło się jego konstruktorom, a w kilku wypadkach można sobie nawet takie części wydrukować.

Krótko mówiąc - jeśli tylko masz ochotę możesz już dziś mieć w domu odrobinę science fiction.

P.S. Nawet pisząc ten tekst coś drukowałem.
P.S.2 Mój robot ma już prawie wszystkie części na pokładzie i jest szansa, że na wiosnę przejdzie publiczną prezentację.

9 sierpnia 2018

Tourism kills the city - turystyka zarżnęła miasto.

Kilka dni temu po raz pierwszy od 30 lat (prawie co do dnia, bo ostatni raz byłem tam latem 1988 roku) nogi moje nie tylko trafiły do Zakopanego, ale stanęły też na słynnych zakopiańskich Krupówkach. O boże! Co za Sajgon!

Aby jednak nie było - najpierw parę słów o tytule tego wpisu. O "tourism kills the city" usłyszałem po raz pierwszy w kontekście niezadowolenia mieszkańców Barcelony z tego co turystyka robi z ich miastem. Nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale jakoś kilka lat temu. Sam mieszkam w dużym mieście, gdzie turystyka odgrywa znacząca rolę, co więcej jest to turystyka głównie krajowa, a więc burakiem i cebulą płynąca i choć dni, kiedy mam ochotę całe to tałatajstwo zamordować (widząc jak nieporadnie poruszają się po tutejszych drogach swoimi 20-sto letnimi passatami), to w ogólnym rozrachunku nie jest aż tak tragicznie. Myślałem więc, że mieszkańcy Barcelony odrobinę przesadzają, dopóki jakieś dwa lata temu tam nie pojechałem (nawiasem mówiąc zdjęcie w tle jest właśnie z Barcelony) i o ja pierdolę - mimo, iż byłem tam na początku maja, a więc w "średnim sezonie" (Hiszpanie popylali jeszcze w zimowych odzieniach, bo było tam ledwo 20 stopni, podczas gdy my dotarliśmy tam z kraju gdzie akurat wtedy było 0 stopni rankiem więc jak wszyscy turyści popylaliśmy na krótkich rękawkach) to zalew turystów na słynnej La Rambli przewyższał wszystko co widziałem kiedykolwiek wcześniej. Nie jestem jakimś tam globetrotterem, obieżyświatem, ani jakimś średnim choćby zwiedzaczem, więc widok ten był dla mnie raczej z tych przerażających. Nie dziwię się już temu ruchowi - już na pierwszy rzut oka widać, że w Barcelonie nie da się żyć. Co więcej niechęć localsów narasta i w zeszłym roku nawet doszło od jakichś ataków na autokary wożące turystów.

Wróćmy jednak do naszego Władysławowa południa i Łeby w górach w jednym - Zakopanego. To jest naprawdę miasto nie tylko zabite przez turystykę - ono jest bestialsko zamordowane poprzez wyprucie flaków, a jego zwłoki zostały zgwałcone, ograbione, poćwiartowane i spalone. Korki, tłumy, wszędzie pełno pensjonatów, hoteli i gówna z Chin (bo podobno nie ma komu robić prawdziwych pamiątek - nie mogę niestety znaleźć linka do tych rewelacji). Na każdym kroku czuć, że chcą cię ogolić z kasy (6 zeta za małe lody to jednak przesada). Zakopane jest brzydkie, zatłoczone i głośne. Nastawione w 100% na turystykę miasto w którym chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby mieszkać. Nawet w Sopocie (którego nie lubię od dawien dawna) nie jest tak źle (chociaż Łeba, Hel i Władysławowo dzielnie stają w szranki w tej konkurencji). Najgorsze w tym wszystkim jest chyba jednak to, że w internecie podobne do tej opinie pojawiają się od kilku lat (chociaż akurat w tu jest link do w miarę świeżej) i wygląda na to, że w tym przypadku lepsze jutro było wczoraj.

Teraz pytanie brzmi - kto winien i dlaczego my wszyscy? Bo nie da się (niestety) całą odpowiedzialnością za taki stan rzeczy obarczyć tylko jednej osoby, czy grupy osób. Winne są władze i turystycznych wiosek tego pokroju, bo krótkowzrocznie patrząc za pieniądzem przymykają oczy na ten rozpierdol, a dodatkowo nie starają się (ewentualnie starają się niedostatecznie lub po prostu są nieudolne) zorganizować i zareklamować mieszkańcom innych opcji zarobku. Winni są mieszkańcy, bo goniąc za zarobkiem nie zauważają, że cały urok miejscowości w której mieszkają zaczyna gdzieś znikać i w imię coraz lepszych zarobków są w stanie się z tym pogodzić. Nie szukają alternatyw chcąc tylko wycyckać ściągających tu w sezonie frajerów. Winni jesteśmy też my - turyści - przyjeżdżamy tam i dajemy się golić chcąc taniego gówna z Chin. Miażdżymy swoją masą, ilością i pieniędzmi biedne miasteczko, w którym - wszystko na to wskazuje - nie da się już żyć. Jeszcze kilka lat i będzie tam jedno wielkie centrum handlowe z jeszcze większym hotelem, a za kolejnych kilka już nikt nie będzie tam chciał jeździć. I wtedy (być może) Zakopane wróci do jakiej takiej normalności.

P.S. Chociaż pisałem głównie o Zakopanem podobne spostrzeżenia dotyczą innych turystycznych miast i miasteczek - nie tylko tych wymienionych przeze mnie z nazwy.

27 maja 2018

Korzystając z dobrodziejstw robienia zakupów akurat wtedy gdy potrzebuję…


.. kupiłem sobie dzisiaj parówki. Niestety dowiaduję się, że Duda (związkowiec, a nie Andrzej) planuje cisnąć rząd o całkowity zakaz pracy w niedzielę. Raczej nie odniesie 100% sukcesu, ale zastanawiam się tylko, czy chłopina się zastanowił tylko po kiego chuja. O ile niedzielę bez zakupów jestem w stanie przeżyć (choć nie bez marudzenia), to dlaczego chce mi się zakazać w ten dzień pójść do kina, restauracji, teatru, siłowni czy choćby muzeum? Jeśli jest przyzwoita pogoda to owszem, mogę sobie pójść na spacer czy cuś, ale klimat mamy w tym kraju delikatnie rzecz ujmując chujowy, więc na pogodę nie można liczyć. Do kościoła nie chodzę, bo nie odczuwam takiej potrzeby, zresztą nudzić się to ja już wolę w domu niż przy opowiastkach gościa w sukience, który często nie jest w stanie żyć zgodnie z nimi.

Od dawna wiedziałem, że związkowcy potrafią położyć na łopatki dowolną firmę w której działają, niezależnie od tego jak jest duża, czy dochodowa. Raz zresztą działalność związkowców właśnie dotknęła mnie bezpośrednio doprowadzając do zamknięcia oddziału firmy w którym pracowałem. Teraz dla odmiany chcą mi poukładać weekend.

P.S. Dziś w kościele na moim osiedlu komunie - takiego sajgonu w życiu nie widziałem. Normalnie korki, pobocza, chodniki wszystko co się dało i się (legalnie) nie dało gęsto obstawione pojazdami. Ledwo do domu mogłem wrócić. Nawet gdy w szkole obok mnie jest wywiadówka nie jest aż tak źle (chociaż do “dobrze” też sporo brakuje).

3 marca 2018

Kawalerski stanie – 14 lipca się z tobą rozstałem (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2007-07-25

Ślub wbrew pozorom i moim obawom nie okazał się kompletną katastrofą (choć wiele wskazywało na to, że właśnie tak się to skończy). Muszę przyznać, że udał się nam znacznie lepiej niż (ciągle nieskończony – już od prawie 5 miesięcy) remont. Wszystko wyszło dokładnie tak jak powinno. Muszę przyznać, że wszystko udało się wręcz nad podziw dobrze.

Nie muszę chyba mówić, że wszystko do ostatniej chwili wisiało na włosku, a raczej na pajęczej nici. Niektóre drobiazgi nie były dograne jeszcze nawet w dniu ślubu, ale w ostatecznym rozrachunku wszystko się ułożyło, choć bardzo żałuję, że nie pomogli nam w tym nasi rodzice (mój ojciec tylko trochę się nad nami zlitował poważnie ratując nasz budżet). Świadkowa nas olała próbując wszystko przerobić na swoją modłę, ale świadek ze swoją dziewczyną wykonał tytaniczną pracę ratując co się da. Organistę udało nam się zdobyć dosłownie na 8 godzin przed ślubem (bo organista z kościoła w którym braliśmy ślub akurat tego dnia wyjechał na jakiś konkurs), no i w ferworze walki zapomnieliśmy zapłacić za nocleg dla gości i ustalić z DJ-em wszystkie szczegóły imprezy. Panna młoda z kolei wróciła z zagranicznej, dwutygodniowej delegacji na 8 dni przed ślubem, a ja buty, krawat i koszulę nabyłem droga kupna dopiero na 3 dni przed uroczystością. W przeddzień imprezy czekało mnie jeszcze tylko przewiezienie około 200 litrów napojów i trunków samochodem, który się kompletnie do tego nie nadawał (do tej pory nie wiem, jak to się stało, że nie tylko niczego nie rozbiłem jadąc po tych wszystkich dziurach i do tego nie załatwiłem przy tym zawieszenia), a zaznaczyć należy, że robiłem to w piątek trzynastego. Jeszcze tylko w dniu ślubu musiałem pomóc przystroić kościół (wiecie jak ciężko dostać pinezki o 8 rano?) świadkowi i jego dziewczynie (ach to obcinanie kosztów). Za to umówiona w ostatniej chwili fryzjerka i makijażstka dokonały rzeczy niemożliwej i w dniu ślubu z mojej pięknej narzeczonej zrobiły top modelkę, przy której Naomi Cambpell, Claudia Schiffer, czy inne wyglądały jak sfłaczałe flądry (ja niestety o swój wygląd musiałem zadbać sam i udało mi się zaledwie uniknąć wyglądu Shreka srającego na pustyni). Ponieważ chcąc kupić ładniejsze obrączki i zmieścić się w budżecie postanowiliśmy wykorzystać starego mercedesa dziewczyny świadka jako samochodu ślubnego mieliśmy jeszcze kilka przygód w drodze z błogosławieństwa do kościoła. No wiecie, samo życie - samochód całkowicie bez sprzęgła, uruchomiony na kilka godzin przed imprezą po kilku latach stania, z dwoma zaledwie biegami, z którego w trakcie jazdy malowniczo odpada kołpak trafiając w trzy inne samochody, kierowca-emeryt po trzech zawałach z rozrusznikiem serca, do tego głuchy i ignorujący zarówno czerwone światła jak i przepisy ruchu drogowego, a także wskazówki jak ma jechać. Po tej adrenalinie sam ślub to już była pestka.

Ślubu udzielał nam znajomy ksiądz, którego w ogóle miało nie być w tym czasie w Polsce, tak więc zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni już na wstępie, a z reszty w zasadzie niewiele pamiętam, no może poza faktem, że z Żoną zmusiliśmy świadków do odegrania skeczu o bitwie pod Grunwaldem (nic oryginalnego – wykorzystaliśmy skecz KNM), bo 15 lipca (który jak by nie liczyć wypadł po północy) była odpowiednia rocznica. Nikt nie zalał się w trupa, a i odszukane i oznaczone na mapie przez świadka sztachety na niewiele się zdały. Stłukły się tylko dwa kieliszki (ale to było w planie, bo stłukliśmy je z Żoną na wejściu), czyli pełna kulturka.

Po weselu już tylko noc poślubna (myślałem, że nie dam rady, ale Żona była innego zdania i dopięła swego, ale tylko trzy razy i nie mówię tu o „góra-dół”) w naszym remontowanym mieszkanku i błogie leniuchowanie do południa, kiedy to mój ojciec przypomniał sobie, że zostały u niego jakieś kwiaty i prezenty i nakazał natychmiastowe ich odebranie. Potem już tylko pakowanko i podróż poślubna dookoła Grecji.

Początkowo chciałem wam oszczędzić jej opisu, ale do tej pory jestem pod wielkim wrażeniem. Do tego wręcz stopnia, że popełnię małą kryptoreklamę i pochwalę firmę Rainbow Tours i ich pilotkę Oksanę. Nie było z ich strony nawet najmniejszych zgrzytów, a i pilotka była bardzo pomocna i ciekawe opowiadała nie tylko o miejscach, które odwiedziliśmy, ale również o wielu zwyczajach Greków (nie tylko starożytnych, ale i tych dzisiejszych) i opowiadała również o niektórych mijanych tylko miejscach. Tak więc jeśli macie trochę wolnego grosza i traficie gdzieś na tą ofertę – z czystym sumieniem polecam, unikajcie tylko podróży przez Warszawę – fatalna godzina powrotu. Rozczarowuje jedynie wycieczka do Aten, bo Ateny to wyjątkowo syfiaste miasto, ale zrównoważone jest to Akropolem i odbywającym się tam wieczorem greckim.

Odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc, klasztory na Meteorach (wyjątkowo piękne góry), Delfy, Olimpię, świątynię Asklepiosa, ruiny starożytnego Koryntu, Akropol, Termopile, Mykeny, grób Agamemnona i kilka innych miejsc, które chwilowo wypadły mi z głowy, ale związanych raczej z nowożytną Grecją. Popełniliśmy też niezapomniany (choć przerażająco drogi) rejs po kanale korynckim, zrobiliśmy blisko 1000 zdjęć (969 żeby być dokładnym), dowiedzieliśmy się, że Grecy nie umieją robić wina, oraz, że można zmarznąć w 40 stopniowym upale jeśli wysiądzie się z autokaru w którym wysiadła klimatyzacja, doszliśmy też do wniosku, że fajnie być Grekiem ze względu na sjestę, oraz niewielkie tempo życia. Poza Atenami Grecja to piękny kraj i bardzo, ale to bardzo żałowaliśmy, że nie wzięliśmy sobie tam dodatkowego tygodnia wczasów w jednym z hoteli (co było możliwe przy niewielkiej dopłacie), ale kłopoty Żony z urlopem ukróciły te plany w zarodku (i tak spóźniła się dwie godziny do pracy – prosto z lotniska jechała). Stwierdziliśmy też jednogłośnie, że Okęcie to lotnisko na którym panuje największy burdel organizacyjny ze wszystkich znanych nam lotnisk, a lotnisko w Gdańsku, które znamy najlepiej, mimo iż jest kilkakrotnie mniejsze funkcjonuje o wiele lepiej obsługując proporcjonalną ilość lotów. Zresztą z podróżami lotniczymi w kraju mieliśmy akurat największy problem, bo po przylocie na Okęcie okazało się, że trwa tam alarm bombowy, a przy powrocie, już w rejsie Warszawa-Gdańsk wzięto mnie za cudzoziemca, ale tylko dwa razy im musiałem powtarzać, że jestem Polakiem. Poza tym drobnym incydentem na jakość usług lotniczych w kraju nie mogę narzekać.

Gdybym miał przechodzić przez to wszystko jeszcze raz, to odwołałbym wesele robiąc tylko skromny obiad dla najbliższej rodziny i poruszył niebo i ziemię, żeby zostać w Grecji jeszcze tydzień. Nie obiecuję na 100%, ale być może umieszczę kilka najlepszych zdjęć z podróży poślubnej w następnej notce.

Top Secret Service (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2010-05-17

Jak już kiedyś się chwaliłem, mam blisko 25 lat „doświadczenia” w obcowaniu z diabelskimi machinami zwanymi komputerami. Jako iż jakiś miesiąc temu właśnie minęło to znamienne ćwierćwiecze chciałbym nieco wam przybliżyć jak to drzewiej bywało. Tytuł notki również nie jest bez znaczenia, a nawiązuje do dwóch najpopularniejszych czasopism o grach z lat 90-tych, czyli „Top Secret”, oraz „Secret Service”.

Rok 1985. W Polsce przedłużano właśnie ważność Układu Warszawskiego a ja odpakowywałem swój pierwszy komputer. Atari 800XL. Był dość nietypowego jak na dzisiejsze czasy koloru – czarno-kremowy, z aluminiowymi wstawkami i składał się w zasadzie tylko z klawiatury. Dziś pewnie by to określono jako „dizajnerskość”. 8 bitowy procesor taktowany zegarem coś koło 1,7 MHz, 48 kB pamięci, możliwość wyświetlania do 16 kolorów na raz, oraz zatrważająca rozdzielczość 320x192 pikseli, dźwięk w zasadzie podobny był do tego co wydobywa się czasem z PC speakera, choć chyba nieco bardziej melodyjny (bo czterokanałowy). Komputer ten zwykle żywił się kasetami magnetofonowymi z nagranymi nań w postaci dźwięku programów. Ciekawostką jest fakt, że Polskie Radio nadawało wtedy programy na Atari – można było nagrać program z radia na kasetę i on działał – oto protoplasta dzisiejszego WiFi, a nie jakieś bzdury, co to nam imperialistyczni Hamerykanie do głów kładą. Z Atarynką związany jest podobny patent jak z Commodore – w czasie wczytywania programów lepiej było wyjść z pokoju, gdyż oryginalny magnetofon był bardzo czuły na wstrząsy. Stabilniejsze pod tym względem były nieoryginalne magnetofony, przerabiane z tego co tam Polacy mieli pod ręką. Średni czas wczytania się programu to około 30 minut.

Lata 80-te w polskiej prasie informatycznej to triumf „Bajtka” – pierwszego polskiego czasopisma o komputerach. Podzielony był na kilka sekcji powiązanych z przeróżnej maści komputerami, ale moja atarynka była tam dość poważnie dyskryminowana, więc dość szybko zrezygnowałem z kupowania tego pisma.

Rok 1991. Polskę podłączano właśnie do internetu, gdy tym razem mój bracki rozpakowywał nowiuteńką Amigę 500. Był to komputer pod każdym względem lepszy od atarynki. 16-bitowy procesor o częstotliwości taktowania nieco ponad 7MHz, 512kB pamięci operacyjnej (najczęściej niewystarczającej do czegokolwiek, zwykle więc rozszerzano ją do 1MB), bardzo ciekawy układ graficzny, który przerósł możliwościami zamierzenia twórców (był dość elastyczny w programowaniu), wbudowany układ dźwiękowy. Przerastał ówczesne tzw. IBM PC 286 (w dalszych częściach w skrócie PC) o dwie klasy, w niektórych dziedzinach doganiały go 386, a ostatecznie zaczął przegrywać dopiero z 486. I mówimy tutaj o komputerze, do którego poza dodatkową pamięcią, oraz tzw. modulatorem żeby podłączyć ustrojstwo do zwykłego telewizora, w zasadzie nic się nie dokupywało. Miał wbudowaną stację dysków 3,5’’. Był beznadziejnie prosty w obsłudze (aby wczytać grę wsuwało się dyskietkę do napędu i to wszystko). Miał też graficzny system operacyjny, który był nie tylko podobny do wczesnych wersji Windows, ale i był równie bezużyteczny. Przez tą prostotę obsługi można go było wręcz pomylić z konsolą do gier.

Początki lat dziewięćdziesiątych to z kolei pojawienie się „Top Secret” i uzyskanie przez niego na jakiś czas tytułu wyroczni w dziedzinie gier komputerowych. Było to czasopismo niepodobne do żadnego przedtem i całkiem inne od tych potem (choć zdarzały się i zdarzają się nadal nędzne próby naśladownictwa). W zasadzie jedynym pismem z tych czasów, które nawiązywało walkę (w mojej opinii nawet wygrywało) z „Top Secret” był „Secret Service”. Moim zdaniem był śmieszniejszy, bardziej rozbudowany, po prostu fajniejszy. Oba pisma mają wspólną historię, choć ta z SS była pod koniec istnienia o wiele bardziej „brudna” niż ta związana z końcem TS. Do dziś redaktorzy tych pism współtworzą wiele innych redakcji o tematyce ogólnogrowej.

Rok 1996. W Polsce w tym czasie nie działo się nic ciekawego, ale na świecie właśnie skończyli negocjować traktat z Kioto, kiedy znowu ja odpakowywałem piękniutkiego, nowiuśkiego PC-ta. Wreszcie 32-bitowy procesor AMD, taktowany częstotliwością około 75 MHz (wydajność jak Pentium 90), 8 MB pamięci operacyjnej, dysk twardy 850 MB, karta graficzna z 256 kB pamięci, oraz nieśmiertelna (bo używam jej do dziś) stacja dyskietek 3,5’’. Jakościowy skok był przeogromny, no może poza dźwiękiem – PC Speaker to było przekleństwo, tak więc jedynymi z pierwszych inwestycji była karta dźwiękowa, CD-ROM i dodatkowe 8 MB pamięci operacyjnej. I tak to się toczy do dziś. Pamiętam pierwsze nagrywarki CD (mam nawet jedną taką chyba z 12-sto letnią na składzie i chyba działa), pamiętam pierwsze karty graficzne ze zintegrowanymi akceleratorami grafiki 3D (miałem nawet taką, nawet sobie nie wyobrażacie co to był za szał, a właściwie to chyba nadal ją gdzieś mam). Mój pierwszy dysk twardy miał 850 MB, ostatni 1,5 TB, czyli ponad 1500 razy więcej. Miałem w rękach kilka ciekawych technologii – takich jak dyski magnetooptyczne, toczące krótką, acz przegraną wojnę o bycie nośnikiem nr 1 dla PC-tów (wyglądały jak taka gruba dyskietka 3,5’’, ale w środku miały coś co przypomniało płytę CD). Pracowałem na większości Windowsów (3.11, 95, 95 plus, 98, 98 SE, NT, Y2K, Me, XP, Vista), na kilku Linuksach (ale nigdy się ich nie nauczyłem), pamiętam wprowadzenie ustawy antypirackiej.

W zasadzie w czasie gdy bawiłem się już PC-tem nie ciągnęło mnie tak bardzo do czytania o grach. Potem gry mnie trochę znudziły, potem nie było czasu, jeszcze kiedy indziej nie było forsy. Teraz potrafię jedną gierkę męczyć po kilka lat (jak jest dobra), jak gorsza to maks 6 miesięcy, a nie kilka, kilkanaście miesięcznie.

W sumie to stwierdzam, że pod względem rozwoju komputerów osobistych przyszło mi żyć w naprawdę ciekawych czasach. Miałem okazję poznać wszystkie najważniejsze etapy ich rozwoju i mogę ciągle je śledzić. Wielu konstrukcji mi szkoda (och moja Amisio...), inne doprowadzały mnie do szału (cholerne Atari), a jeszcze inne są bezpłciowe (tak jak dzisiejsze PC-ty). Trochę taka nostalgia człowieka bierze jak sobie powspomina stare dobre czasy.

P.S. Jeśli kiedyś świetnie bawiliście się przy swojej Atarynce, Commosiu, Spectrumnie czy innym 8-mio bitowcu nie popełnijcie mojego błędu i nie ściągajcie emulatorów i starych gier na te maszyny. Poważnie się zawiedziecie.

Moje z pracą przeboje...(post odzyskany)

Orygialnie opublikowany 2010-08-05

Ostatnimi czasy wielokrotnie żaliłem się na łamach tego bloga jak to ciężko mi znaleźć pracę. Żeby było śmieszniej zrobiłem to tuż po tym, jak stwierdziłem, ze tylko sieroty mają z tym problem.

W końcu, gdy nadszedł dzień ostatecznego rozstania się z moją firmą zacząłem już dość intensywnie schodzić z wymagań (ot choćby tak podstawowych jak odległość do roboty poniżej 40 kilometrów). Z końcem czerwca dostałem nową robotę. 65 km od domu, w niedużej, polskiej firmie (czyli wszystko to, czego nie chciałem). Po kilku dosłownie dniach miałem jej serdecznie dość. Zacząłem w poniedziałek, a już w środę miałem objawy głębokiej depresji. Odzwyczajony przez kilka miesięcy laby od pracy byłem po prostu wyczerpany wychodzeniem o 5:40 z domu i powrotami o 16:30. Do tego stopnia, że spowodowałem dwie niewielkie obcierki moim nowym autkiem.

Po dosłownie trzech dniach wróciłem do szukania pracy, nie rezygnując jednakże ze swego nowego zajęcia. Znalazłem w dość krótkim czasie dwa ogłoszenia co do których spełniałem wszystkie wymagania. Jedno od znanego, dużego, zachodniego koncernu i drugie z jakiejś zakichanej agencji HR-owej. Ku mojemu pozytywnemu rozczarowaniu pierwszy (ekspresowo wręcz) odpowiedział koncern. Dwa spotkanka i niedawno podpisałem z nimi umowę o pracę. Wcześniej jednak zrezygnowałem z mojej nowej-starej pracy. I tu zaczyna się robić ciekawie.

Przed złożeniem wypowiedzenia zapytałem kumpla, czy w razie co nie chciałby wskoczyć na moje miejsce. Chciał, bo też od kilku miesięcy szuka pracy. Miałem więc zastępcę. Szybkie spojrzenie na wieści w internecie dotyczące wypowiedzeń i wysmarowany wniosek o rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron (w razie niemca przygotowany również wniosek o rozwiązanie za wypowiedzeniem). Wniosek wydrukowany, podpisany, wypełniony jak ta lala. Słowem nie ma się do czego przyczepić. Najpierw chciałem przekazać go osobiście, ale coś mi mówiło, że szefa ciężko zastać samego, lepiej więc zrobię to przez sekretariat. Poza tym sekretariat daje potwierdzenie przyjęcia dokumentu. Jak pomyślałem, tak oczywiście zrobiłem i powędrowałem do swojego pokoju oczekując na telefon. Nie doczekałem się go tego dnia. Doczekałem się następnego dnia, ale nie telefonu, a informacji od kolegi, że szef mnie prosi na dywanik (akurat dziwnym trafem, tuż po godzinie mojego standardowego wyjścia do domu, no i wiadomość przekazana jak to się mówi za pięć dwunasta). Poszedłem. Co miałem zrobić. I tu się robi jeszcze ciekawiej.

Czułem już wcześniej, że mój szef, to burak, ale aż do tego momentu nie miałem na to konkretnego dowodu. Jednakże w czasie tego raptem pięciominutowego spotkania wyszło szydło z worka. Zaczął się wydzierać i straszyć, wyzywać od kłamców. Jako człowiek z natury kulturalny nie przyłączyłem się do tego przedstawienia. Szkoda tylko, że praktycznie nie dał mi dojść do słowa, wtedy by dostał namiary na mojego kumpla i nie musiałby się tak wściekać. Zepsuł mi trochę resztę dnia, ale nie przebił moich kotów, które postanowiły tego samego dnia rozsypać jakieś 3 kilo cukru i pół kilo bułki tartej (dokładnie je przy tym mieszając). Następnego dnia jednak przeszedł sam siebie – obraził się jak małe dziecko. Przestał się do mnie odzywać, odpowiadać na „dzień dobry”, oraz opierdalać ludzi za gadanie ze mną. Tak nieprofesjonalnego podejścia jeszcze w życiu nie spotkałem.

Zmieniając jednak trochę temat – odległość i godziny pracy były mi przecież znane, tak więc pewnie się dziwicie dlaczego zrezygnowałem... Otóż – pracując w kilku firmach odkryłem prostą metodę określania jak w nich dba się o pracownika. Jest to innowacyjna metoda i polega na sprawdzeniu... kibla możliwie najbardziej oddalonego od szefa. Jeśli nie ma w nich papieru toaletowego, to oznacza dramat. Jeśli jest papier, a nie ma mydła, i ręczników, lub suszarki do rąk to znaczy, że jest źle. Jeśli jest wszystko, to znaczy, że jest ok. Tam był tylko papier. Po drugie totalny burdel organizacyjny. Nie wiem, kto mi może wydawać polecenia, kogo mogę zignorować, co jest ważne, co ważniejsze, co i jak mam robić po kolei. Czasem wpadał szef sprawdzić co i jak, częściej nie. Brak rozliczanych nadgodzin, które zresztą chętnie były przydzielane. Do tego człowiek jest odpowiedzialny za wszystko czego się dotknął, nie ważne, czy tylko poprawiał coś po kimś, czy zrobił to od początku. A już naprawdę mnie wnerwił telefon od dostawcy. Na moją prywatną komórkę. Jakim kurwa prawem?! Ja sobie cenię swoją prywatność i to bardzo. Sprawy nie poprawiał też osobnik, który jakoby miał być moim kierownikiem, ale w ogóle się do tego nie poczuwał. Miał wszystko tak głęboko w dupie, że już wychodziło mu to gardłem. Do tego jak tylko szef dopierdalał mi jakąś nową robotę, to tylko złośliwie się uśmiechał i starał się zepchnąć też na mnie wszystko to co sam dostał nowego.

Jednak naprawdę najgorsze to były dojazdy. Teraz będę pracował w miejscu, które mijałem ostatnio dwa razy dziennie o 6:05 i o 16:00. Tylko, że będę się tam teraz pojawiał o 7 i wychodził o 15. Godziny pracy dokładnie te same, ale droga o 75% krótsza. To robi wielką różnicę. No i wreszcie znowu w dużym zachodnim koncernie. Kompletnie nie kumam serii artykułów jakie pojawiły się chyba w zeszłym roku na WP, jakoby ludzie w moim wieku spierdalali z korporacji, bo tam się tylko haruje, a w małych firmach jest lepiej. Gówno prawda. W małych firmach udzieli panowie i władcy – właściciele – pozwalają sobie zdecydowanie na zbyt wiele, często nie mając zielonego pojęcia o zarządzaniu personelem. W dużych polskich firmach nie jest wiele lepiej, choć przynajmniej udają, że starają się przejąć zachodnie wzorce. Możecie mi wierzyć lub nie, ale zachodnie firmy są o wiele, wiele lepsze niż to co oferują nam rodzimi biznesmeni – przynajmniej w sferze zarządzania personelem. A już do ciężkiej wściekłości doprowadzają mnie umowy na czas określony dłuższe niż na trzy miesiące. Zawsze to wykorzystuję przeciwko takim cwaniakom.

Reasumując – patrzę z nadzieją na to co może mnie czekać w nowej robocie. Trochę mnie przeraża okres próbny, bo nie zawsze musi się skończyć zatrudnieniem, ale dam z siebie wszystko.

P.S. Wygląda na to, że będziemy z żonką mieli chłopca. Przegrałem zakład, bo obstawiałem dziewczynkę – stawką było imię dziecka. Jako, że już się nie przyda, to się pochwalę, że dziewczynka miała nazywać się Joanna Antonina.

Wstałem rano... (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-01-09

Dzisiaj rano o godz. 4 zbudziła mnie moja małżonka. „Mam skurcze” powiedziała. Nie muszę nadmieniać, że o tej nieludzkiej porze jedyne pytanie jakie mi przyszło do głowy, a nie wydawało się jakoś skrajnie głupie brzmiało:
- Jak często? - co zapoczątkowało mniej więcej taki dialog:
- Co 10 minut.
- Aha. To pewnie fałszywy alarm, jeszcze nie ma się czym martwić.
- Ja chyba jednak wstanę.
- Dobra, obudź mnie, jakby zrobiły się co 5 minut.
- Dobra.

Niestety wiedziałem, że już nie zasnę i jakieś 5 minut później dołączyłem do małżowiny w czuwaniu. Skurcze jakoś nie miały dość przyzwoitości aby o tej nieludzkiej godzinie dać sobie spokój z męczeniem szacownej mej lepszej połowy. Na wszelki wypadek zaliczyliśmy prysznic i mycie ząbków. O godzinie 5:30 skurcze, które doszły do wniosku, że to już bardziej ludzka pora zagęściły się do około 5 minut. Szybki wniosek – won do szpitala.

Przy wejściu do szpitala witają nas dzwony pobliskiego kościoła – jest szósta rano. Zmierzamy do izby przyjęć, gdzie po krótkim badaniu zapada decyzja – żona zostaje, zaczyna się akcja.

Z początku wszystko zaczynało się niemrawo, nawet dało się zdrzemnąć na kilka, kilkanaście minut. Wydaje się, że nie dające małżowinie spokoju skurcze to jakaś lipa, o większym znaczeniu psychologicznym, niż fizycznym.

Około godziny 10 skurcze nasilają się, żona zaczyna odczuwać w ich trakcie wyraźny ból, widać, że to nie przelewki. Koło dziesiątej trzydzieści udało mi się wypalić ostatniego papierosa, gdy wróciłem do niej wiedziałem już, że aż do końca z nią zostanę, bo jak wyjdę, to albo coś przegapię, albo zwyczajnie nie będę miał po co wracać, bo głowę urwie mi demon, który mógłby w czasie mojej krótkiej nieobecności zająć miejsce małżowiny. Skurcze zagęściły się do mniej więcej jednego na trzy minuty. Żona wyraźnie cierpiała, zaczęła dostawać kroplówki. Z mojego punktu obserwacyjnego widziałem, że pojawia się coraz więcej krwi. Personel medyczny przychodził dość często sprawdzać jak sobie radzi moja lepsza połowa. Około trzynastej skurcze są tak potężne, że z żonką naprawdę ciężko się porozumieć. Zaczyna jęczeć z bólu. Przy każdym z nich staram się masować jej krzyż, jednocześnie dając miażdżyć sobie palce w jej stalowym uścisku. Koło czternastej bóle są już tak silne, że w pewnym momencie czuje, że żona ścisnęła mi dłoń tak mocno, że aż coś w niej przeskoczyło. Na wszelki wypadek przełożyłem zegarek na drugą rękę, żeby nie było problemu gdyby spuchła. Jednak dalej daje jej się wyżywać na swojej kończynie, bo przecież ją boli o wiele bardziej niż mnie. Po kilku minutach jednak ból w mojej dłoni ustępuje, ból małżonki nie. Personel medyczny mimo jej wyraźnego cierpienia zmusza ją do coraz to większego wysiłku. Mimo to żona godzi się na to, instynkt podpowiada jej choć trochę co ma robić. Żałuje, że nie mogę jej jakoś ulżyć, pozostaje mi tylko zachęcać ją do dalszego wysiłku. Żona coraz częściej mówi, że już nie da rady, że ma dość, że umrze, żeby dać jej spokój. Nie mogliśmy spełnić jej prośby.

Wreszcie widać efekty jej bólu i wysiłku, to powoduje, że żonka zbiera się w sobie jeszcze bardziej, że wie, że cały jej ból i wysiłek się opłaca, że to już niedługo. Jeszcze chwila, jeszcze ostatni skurcz i o godzinie 14:54... przychodzi na świat nasz synek. Kawał chłopa, waży niecałe cztery kilogramy, jest zdrowy, silny i ładny nawet nie biorąc pod uwagę, że to noworodek. Nawet nie marzyłem o tym, że moje pierwsze dziecko będzie takie udane.

Dziękuję Ci Żono, za Twój wysiłek. Synku, witaj na świecie!

P.S. Jakby kogoś to interesowało, to rękę mam całą.
P.S.2. Sześć godzin bez peta nie boli tak bardzo jak myślałem.
P.S.3. Młody mnie lubi, w każdym razie kiedy go trzymam na rękach.
P.S.4. Żona żyje, ma się dobrze, choć jest przeokrutnie wymęczona.

„Coś się kończy, coś się zaczyna” (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-02-12

Nawiązanie do tytułu antologii imć Sapkowskiego jak zaraz się przekonacie jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Otóż chwilę po moim osobistym szczęściu w postaci narodzin synka zmarł mój nieodżałowanej pamięci Ojciec. Zmarł nagle, ale z przyczyn naturalnych.

Na mojej głowie w tej chwili znajduje się organizacja spraw spadkowych, o które w koło Macieju jestem molestowany przez rodzinkę (która paradoksalnie nie ma żadnego w spadku udziału), do tego wszystkiego Ojciec oczywiście nie zostawił testamentu. W każdym razie nic mi nigdy o żadnym testamencie nie wspomniał. Oznacza to, że będę musiał wraz z jego żoną przeprowadzić cały ten drażliwy temat. Brat się wygodnie na wszystko wypiął, bo na co dzień mieszka daleko i zrobił ze mnie pełnomocnika w tych sprawach. Z moją macochą nie wiem czy się dogadam, bo ona ma swoje interesy, a ja i mój brat swoje z tym wszystkim. Szkoda, że akurat w tej kwestii nie mam w nikim oparcia, ani pomocy kogoś, kto przez to przeszedł. Nie wiem jak zabezpieczyć swoje i brata interesy, ani jak załatwić milion innych formalności, o których już zdążyłem doczytać w necie. Skończy się pewnie tak, że będę musiał wydać skromną fortunkę na radców prawnych i prawników. Są to sprawy, które w tej chwili zaprzątają moją głowę. Dobrze, że nasz synek przynajmniej jest na tyle absorbujący, że nie łamię sobie nad tym głowy przez cały czas. Do tych spraw spadkowych brakuje mi po prostu motywacji.

Odchodząc jednak od sprawy spadku. Nie muszę chyba mówić, nie mniej jednak to zrobię – jestem zły, że tak to się skończyło. Ojciec mój zmarł w wyniku choroby, która go pochłonęła w niecałe dwa tygodnie. Zachorował dokładnie dzień po narodzinach młodego i do końca życia zdążył go zobaczyć jedynie na kilku zdjęciach, które zrobiłem komórką. Jestem pewien, że tak jak w przypadku moich bratanków, tak samo i dla moich dzieci byłby wspaniałym Dziadkiem. Niestety moje dzieci już nigdy się z nim nie spotkają, nad czym ubolewam. Dobre w tym wszystkim jest to, że choć potrafiliśmy się pokłócić, co zresztą nie raz robiliśmy, a i do czego mieliśmy okazję niedługo przed jego śmiercią, to jednak nam się nie udało. Rozstaliśmy się w zgodzie. Nie mniej jednak teraz bardzo przydałaby mi się jakaś rada od Niego, bo naprawdę nie wiem, czego On by ode mnie chciał w takiej sytuacji. Jedna jedyna rzecz, jakiej byłem pewien, to fakt, że chciał być skremowany, do czego zresztą doszło. Przy okazji – w polskich warunkach pogrzeb osoby skremowanej to chyba nawet większa trauma niż normalny pochówek. Trzeba to zobaczyć w całości, żeby zrozumieć o czym piszę.

Bardzo żałuję, że nie byłem w stanie wygłosić mowy pogrzebowej, choć z drugiej strony cieszę się, że nie musiałem. Gdybym jednak to zrobił, to przytoczyłbym słowa jakie sam wypowiedział na pogrzebie swojego ojca: „żył najlepiej jak umiał”. Taki właśnie był mój Ojciec – On właśnie żył najlepiej jak umiał. Był dobrym Ojcem i dobrym człowiekiem, choć nie należy tego mylić z dobrotliwością. Uważał, że dobry ochrzan jest najlepszą motywacją i w wielu sytuacjach miał rację (w zasadzie w ten sposób nie udało mu się tylko spowodować, żebym rzucił palenie i raz na zawsze ogolił brodę). Nigdy nad nami się zbytecznie nie rozczulał (czego efektem jest moje utykanie na prawą nogę, bo kiedy miałem ją nieźle rozwaloną po bójce z kolegą nie poszedł ze mną na czas do lekarza), ale też i nie zostawiał nas na pastwę losu gdy coś szło źle. Stworzył w moich oczach obraz prawdziwego mężczyzny, choć po latach nie był specjalnie zadowolony, że go realizuję. Dzięki niemu moimi wyznacznikami męskości są do dziś: broda, tatuaż i silne dłonie. Mam je wszystkie. On po latach zgolił brodę, tatuażu się wstydził, ale dłonie miał silne czy chciał, czy też nie.

Co ciekawe – niesamowicie nienawidził swojej roboty, ale można powiedzieć, że żył nią dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przykładem niech będzie fakt, że w jego robocie bardzo istotne były prognozy pogody. Sprawdzał wszystkie serwisy pogodowe jakie tylko wpadły mu w ręce, a które przedstawiały prognozy z różnych źródeł. Robił to nawet na urlopie. Kiedy nie było go w domu, wiele razy podawałem mu je przez telefon – i to nawet przez kilka miesięcy po tym, jak już się od Niego wyprowadziłem. Z drugiej strony praca go wykańczała, kiedy z niej wracał mógł już tylko zająć swoje ukochane miejsce przed telewizorem. Zrozumiałe, że się nie ma energii po siedemdziesięciu dwóch godzinach w trakcie których zalicza się maksymalnie pięć godzin snu. Ja kiedyś coś takiego odsypiałem przez dwadzieścia pięć godzin. On zaledwie w dziesięć.

Mam wrażenie, że to przez pracę nie mógł być takim Ojcem, jakim chciał, myślę, że to właśnie przez to oddaliliśmy się od siebie nieco w ostatnich latach. Ja z kolei wbrew pozorom nie należę do najbardziej otwartych osób na świecie, co też nie ułatwiało mu komunikacji ze mną. Dziś bardzo żałuję, że tak właśnie się stało. Chociaż w wielu kwestiach go nie zawiodłem, mam wrażenie, że mogłem być dla niego o wiele lepszym synem. Gdy sobie to uświadamiam, do mych oczu znowu napływają łzy. Wiem, że gdyby się o tym dowiedział, to swoim sposobem najpierw by mnie ochrzanił za mazanie się, a potem mi pomógł.

Przykro mi, ale nie jestem w stanie dokończyć tej notki w taki sposób w jaki chciałbym ją skończyć. Może kiedyś na miejscu tego akapitu pojawi się prawdziwe zakończenie.

Święta w nowym wydaniu. (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2011-12-24

Ach cóż to jest za końcówka roku. Najpierw szukanie autka dla żony (co de facto zakończyło się naszą własną wersją „zakupu kontrolowanego”), do tego jeszcze kilka kłopotów z młodym, bo naszej pediatrzycy wydawało się, że chłopak jest opóźniony ruchowo (a po prostu chłopak się rozwija w swoim tempie). Z szukania wyszło, że: Toyota Yaris z roku 2001 ma promień skrętu tankowca i moc komara, ciężko znaleźć Corsę, która nie jest w jakiś sposób podejrzana, Micra jest jednak tak mikra jak ją piszą, Peugeot 206 mimo swojej wielkości jest dość ciasny w środku, Clio choć młode wiekiem potrafi być strasznie zużyte jeśli jeździło jako autko flotowe. Pięknie za to sprawują się tzw. „trojaczki”, czyli Aygo, 107 i C1. Jeśli najdzie mnie wena, może zrobię z tego kolejną notkę z cyklu „licencja na testowanie”, ale raczej się na to nie zanosi. Jeśli zaś idzie o młodego, to dobrze, że w tej chwili śpi. Czasami człowiek aż tęskni do tego jak chłopak był tylko małym pełzakiem, który ledwo odrywał górne kończyny od poziomu podłogi. W tej chwili potrafi już ściągnąć niemal wszystko ze stołu, co tylko trafi w ten nieszczęsny zasięg jego małych łapek. Cierpią na tym głównie nasze komórki i wszystkie piloty. Jest szansa, że młody do swoich urodzin będzie już sam chodził. I tyle by było z jego opóźnienia. W dwa tygodnie wszystko nadrobił.

No ale miało być o świętach. W końcu dzisiaj mamy (jeszcze) wigilię. Jeśli ktoś jeszcze pamięta, to pięć lat temu pisałem raczej o tym, że niespecjalnie lubię święta, na szczęście wysiłki mojej żony aby to zmienić nieoczekiwanie przyniosły rezultaty. Paradoksalnie pomogła jej w tym śmierć mojego ojca, który pożegnał się z nami pod koniec stycznia. Nie pojechaliśmy do niego na wigilię. Bracki, który siedzi sobie w krainie Irlandią zwaną ściągnął do siebie moją Matkę, więc nie mam jej na głowie. Teściowie w zasadzie jakoś ani się do nas nie wpraszali, ani nie próbowali nas ściągnąć do siebie (szwagier trochę próbował, ale odmówiliśmy). Wszystko to zaowocowało tym, że tą wigilię spędziliśmy tylko w trójkę. Jedzonko w dużej części przygotowaliśmy wczoraj, dzisiaj za to dałem ciała z rybą, nie mniej jednak nie było z tym najmniejszego problemu, bo robiliśmy tylko dla siebie, więc nie trzeba się było tak spinać. Ogólnie wyszło spokojnie i super. Nikt się nie spóźnił, młody dostał wigilijną porcję mleka i całą kolację przespał. Potem były jak zwykle prezenty. Życzyłbym sobie zawsze takich świąt, choć wiem, że to raczej niemożliwe. Co prawda obecną chwilę miałem spędzić z żoną no powiedzmy trochę inaczej, ale młody stawiał zbyt duży opór przy próbach położenia go spać, więc żonka padła razem z nim, a ja klepię ten tekst.

Trochę dałem ciała z prezentami. Zawsze się starałem, żeby były albo zgodne z zamówieniem, albo dobrze dopasowane, a tym razem zapomniałem kupić żonie drobiazgu na mikołajki, dostała więc z tej okazji płytę, którą zamówiła sobie na dzisiaj. Na gwiazdkę dostała więc: kapsel od wlewu płynu do spryskiwaczy, polską instrukcję obsługi do jej autka, a także prostownik i darmowe ładowanie akumulatora, który przez drobne niedopatrzenie udało jej się rozładować. Możecie mi wierzyć, że co się namęczyłem z tym akumulatorem to moje.

Jeszcze a propos świąt. Mimo że ludzie narzekają, że komercjalizacja tego święta przekracza wszelkie granice, to ja muszę się przyznać, że ostatnimi czasy albo się wyjątkowo uodporniłem, albo jakoś z roku na rok specjalnych świątecznych reklam jest mniej. Do tego praktycznie nie zauważyłem żeby w tym roku w sklepach pojawiały się świąteczne dekoracje. Nawet „Last Christmas” nie usłyszałem w radiu. Tylko jeden gówniarz śpiewający „Cicha Noc” zakłócił jedno z moich popołudni i do tego jakoś w środę, czyli nawet dość blisko świąt (swoją drogą – czy oni znają tylko tą jedną kolędę? ). Do tego jakoś nie trafiłem ani na Kevina, ani na Szklaną Pułapkę ani dziś, ani w zapowiedziach na kolejne dni. Czyżby polskie Święta się zdekomercjalizowały? Byłby to chyba ewenement na skalę światową. Nie mniej jednak jak już wcześniej wspomniałem może po prostu wyjątkowo się uodporniłem i do tego cierpię na wybiórczą ślepotę.

P.S. Wesołych Świąt!

Zanim napiszesz... (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2012-03-04

Na początku chyba powinienem się przyznać, że jestem miłośnikiem filmu. Może nie jakimś tam wybitnym kinomanem – co to to nie, ale  lubię sobie czasem zarzucić jakiś filmik i odprężyć się nieco. Nie wiem jak większość z was moi ukopani rodacy, ale ja dość wcześnie nauczyłem się władać mową naszych braci z wysp, tak więc odkąd skończyłem osiem lat, tak dobijają mnie przeróżne tłumaczenia z tego języka.

Kwiatków takich jak „Die Hard” przetłumaczonych na „Szklana pułapka” nie zamierzam tutaj komentować – wpadki przy tłumaczeniach tytułów filmów były wyśmiewane tyle razy, że już przestało to być śmieszne. Zamierzam raczej lekko przejechać się po tłumaczach profesjonalistach i amatorach.

Profesjonaliści. Są tak zajebiści, że jak nie znają jakiegoś słowa, to nawet o tym nie wiedzą. Brylują, albo raczej jeszcze do niedawna brylowali tłumacze współpracujący z TVP (teraz niestety nie mam rozeznania, bo telewizji publicznej nie oglądam w ogóle). Przykład, który najbardziej utkwił mi w pamięci: org. – „You’re brilliant! – tłum. „Jesteś brylant!”. Szkoda, że nie pamiętam z jakiego to filmu było, ale naprawdę – jeśli znacie mowę Szekspira posłuchajcie sobie nie tylko tego co mówi lektor, ale też i aktorzy. Bardzo często są to dwie zupełnie różne rzeczy. Osobną kwestią są tzw. „nieprzetłumaczalne gry słów”. Tutaj tłumacze zajmujący się książkami mają zadanie ułatwione – tłumaczą dosłownie i dodają sobie o taką gwiazdeczkę* i jest git. Ci co znają język sobie odtworzą, ci co nie znają niech się wypchają. Z filmami niestety nie ma tak łatwo i nie można ot tak sobie dorzucić gwiazdki, czy ekstra napisu z tłumaczeniem o co kaman. Dostajemy w zamian za to (częściej, ale za to często z beznadziejnym efektem) jakąś nieudolną próbę dosłownego tłumaczenia, ale takiego z wytłumaczeniem, albo (rzadziej, ale zdecydowanie lepiej) jakąś polską grę słów, dopasowaną do sytuacji. To drugie jest praktycznie koniecznością przy dubbingu (np. „oryginalny” Shrek mnie nie powalił, ale przy „polskim” płakałem ze śmiechu) gdzie nie można ani kwestii pominąć, ani zbyt zagłębić się w wyjaśnianie o co chodzi.

Dochodzimy teraz do amatorów. To właśnie amatorzy są odpowiedzialni za jakieś 99% (a może i 100) tekstów „dla niesłyszących”, których mogą oni używać razem z filmami nie dystrybuowanymi przez „Gutek Film” w Polsce. To jest naprawdę porażka co tam się wyczynia. Weźmy pod lupę np. serial „Chirurdzy” (i znowu słabe tłumaczenie tytułu, choć na szczęście nie beznadziejne i bezsensowne – dosłowne tłumaczenie i tak zagubiło by dodatkowy smaczek w postaci nawiązania do jednego z podstawowych podręczników anatomii używanych w USA napisanego przez Dr Gray i najczęściej opisywanego jako „Gray’s Anatomy” – literka różnicy). Wg naszych uzdolnionych inaczej amatorów „on call room” to jest „pokój wezwań”, a ja mógłbym się założyć, że jednak „dyżurka”. Dr House „TB” po Polsku „TiBi” – a ja jednak twierdzę że gruźlica – inny przypadek, ta sama choroba tylko w pełnym brzmieniu „tuberculosis” (jednak nie jestem taki zajebisty jak myślałem, bo kurde sprawdziłem pisownię) – „białaczka”. Podpowiem od razu – białaczka to „leucemia”. „CT” – wg tłumacza „rezonans”, wg mnie jednak „tomografia komputerowa” – rezonans to MRI. „Big Bang Theory” a.k.a. „Teoria Wielkiego Podrywu” (znowu benzadziejne tłumaczenie tytułu – co złego było w oryginalnym? w końcu serial nie koncentruje się na podrywie, tylko na fizykach-dziwakach). „Armadillo” – bez zmian, a ja jednak twierdzę, że to nie jest nazwa własna a cholerny pancernik (zwierzak, nie statek, bo statek to byłby „dreadnought”). No kurde przykładów są dziesiątki tysięcy i nie ma sensu wymieniać ich wszystkich nie mniej jednak każdy jeden z nich można wyjaśnić za pomocą cholernego internetu. Przyznaję, że gdyby nie moje wrodzone lenistwo mógłbym to zrobić lepiej niż zdecydowana większość osób, która się za to zabiera, ale ja też i radzę sobie bez tego.

Osobną kategorię stanowią tłumacze reklam, marketingowcy oraz korporacyjna hołota. Głupota co niektórych jest po prostu onieśmielająco-przytłaczająco-przeogromna. Sztandarowy przykład – mały napisik, często na dole ekrany w reklamach np. tuszu do rzęs. Napisik ten głosi „efekt udramatyzowany”. Co to znaczy? Ktoś kazał zabić się jego matce i zalał się łzami, czy jak? No bo jak udramatyzować efekt wyjebanych w pizdu kosmos rzęs? Wystarczyłoby napisać „efekt wystylizowany”, dobre określenia to też: podkreślony, wyolbrzymiony, przejaskrawiony. „To dramatise” – w języku naszych braci z Lądka Zdroju ma trochę inny wydźwięk (mimo iż generalnie znaczenie jest takie samo) niż dla nas. Marketingowcy z kolei wymyślają przedziwne tłumaczenia nazw rzeczy o których nie mają zielonego pojęcia. Częsty przypadek – „frequency inverter” – inwerter częstotliwości, fajnie, ale to urządzenie ma swoją polską nazwę – falownik. „Design” – jako dezajn – słowo, które legalnie w naszym języku nie występuje, a oznacza w zależności od kontekstu: wygląd, projekt, krój i pewnie jeszcze kilka innych by się znalazło. Tutaj wchodzimy też trochę w kompetencje korporacyjnej hołoty, która często nawet nie wie jak po polsku nazywa się stanowisko które zajmują, bo są zbyt leniwi bo to sprawdzić. I tak np. „HR specialist” to nie jest „specjalista HR”, tylko „specjalista ds. zasobów ludzkich” i tak dalej...

No, to po raz kolejny wylałem swoje żale. O ile jednak – gdy powstawała – dziwiłem się ustawie o „ochronie j. polskiego”, tak teraz uważam, że powinno się do niej dodać kary cielesne.

P.S. Czy ktoś zna jakiś skuteczny i bezpieczny dla dziecka i jego psychiki sposób, aby przestało się budzić w nocy i dawało się wyspać jeden dzień w tygodniu?

Wybrałem się do prywatnego szpitala, żebyście wy nie musieli

Odzywam się po przerwie. W sumie co się dzieje w kraju i za granicą to chyba wszyscy wiedzą, nie ma więc sensu tutaj kolejny raz tego przypo...