Orygialnie opublikowany 2010-08-05
Ostatnimi czasy wielokrotnie żaliłem się na łamach tego bloga jak to ciężko mi znaleźć pracę. Żeby było śmieszniej zrobiłem to tuż po tym, jak stwierdziłem, ze tylko sieroty mają z tym problem.
W końcu, gdy nadszedł dzień ostatecznego rozstania się z moją firmą zacząłem już dość intensywnie schodzić z wymagań (ot choćby tak podstawowych jak odległość do roboty poniżej 40 kilometrów). Z końcem czerwca dostałem nową robotę. 65 km od domu, w niedużej, polskiej firmie (czyli wszystko to, czego nie chciałem). Po kilku dosłownie dniach miałem jej serdecznie dość. Zacząłem w poniedziałek, a już w środę miałem objawy głębokiej depresji. Odzwyczajony przez kilka miesięcy laby od pracy byłem po prostu wyczerpany wychodzeniem o 5:40 z domu i powrotami o 16:30. Do tego stopnia, że spowodowałem dwie niewielkie obcierki moim nowym autkiem.
Po dosłownie trzech dniach wróciłem do szukania pracy, nie rezygnując jednakże ze swego nowego zajęcia. Znalazłem w dość krótkim czasie dwa ogłoszenia co do których spełniałem wszystkie wymagania. Jedno od znanego, dużego, zachodniego koncernu i drugie z jakiejś zakichanej agencji HR-owej. Ku mojemu pozytywnemu rozczarowaniu pierwszy (ekspresowo wręcz) odpowiedział koncern. Dwa spotkanka i niedawno podpisałem z nimi umowę o pracę. Wcześniej jednak zrezygnowałem z mojej nowej-starej pracy. I tu zaczyna się robić ciekawie.
Przed złożeniem wypowiedzenia zapytałem kumpla, czy w razie co nie chciałby wskoczyć na moje miejsce. Chciał, bo też od kilku miesięcy szuka pracy. Miałem więc zastępcę. Szybkie spojrzenie na wieści w internecie dotyczące wypowiedzeń i wysmarowany wniosek o rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron (w razie niemca przygotowany również wniosek o rozwiązanie za wypowiedzeniem). Wniosek wydrukowany, podpisany, wypełniony jak ta lala. Słowem nie ma się do czego przyczepić. Najpierw chciałem przekazać go osobiście, ale coś mi mówiło, że szefa ciężko zastać samego, lepiej więc zrobię to przez sekretariat. Poza tym sekretariat daje potwierdzenie przyjęcia dokumentu. Jak pomyślałem, tak oczywiście zrobiłem i powędrowałem do swojego pokoju oczekując na telefon. Nie doczekałem się go tego dnia. Doczekałem się następnego dnia, ale nie telefonu, a informacji od kolegi, że szef mnie prosi na dywanik (akurat dziwnym trafem, tuż po godzinie mojego standardowego wyjścia do domu, no i wiadomość przekazana jak to się mówi za pięć dwunasta). Poszedłem. Co miałem zrobić. I tu się robi jeszcze ciekawiej.
Czułem już wcześniej, że mój szef, to burak, ale aż do tego momentu nie miałem na to konkretnego dowodu. Jednakże w czasie tego raptem pięciominutowego spotkania wyszło szydło z worka. Zaczął się wydzierać i straszyć, wyzywać od kłamców. Jako człowiek z natury kulturalny nie przyłączyłem się do tego przedstawienia. Szkoda tylko, że praktycznie nie dał mi dojść do słowa, wtedy by dostał namiary na mojego kumpla i nie musiałby się tak wściekać. Zepsuł mi trochę resztę dnia, ale nie przebił moich kotów, które postanowiły tego samego dnia rozsypać jakieś 3 kilo cukru i pół kilo bułki tartej (dokładnie je przy tym mieszając). Następnego dnia jednak przeszedł sam siebie – obraził się jak małe dziecko. Przestał się do mnie odzywać, odpowiadać na „dzień dobry”, oraz opierdalać ludzi za gadanie ze mną. Tak nieprofesjonalnego podejścia jeszcze w życiu nie spotkałem.
Zmieniając jednak trochę temat – odległość i godziny pracy były mi przecież znane, tak więc pewnie się dziwicie dlaczego zrezygnowałem... Otóż – pracując w kilku firmach odkryłem prostą metodę określania jak w nich dba się o pracownika. Jest to innowacyjna metoda i polega na sprawdzeniu... kibla możliwie najbardziej oddalonego od szefa. Jeśli nie ma w nich papieru toaletowego, to oznacza dramat. Jeśli jest papier, a nie ma mydła, i ręczników, lub suszarki do rąk to znaczy, że jest źle. Jeśli jest wszystko, to znaczy, że jest ok. Tam był tylko papier. Po drugie totalny burdel organizacyjny. Nie wiem, kto mi może wydawać polecenia, kogo mogę zignorować, co jest ważne, co ważniejsze, co i jak mam robić po kolei. Czasem wpadał szef sprawdzić co i jak, częściej nie. Brak rozliczanych nadgodzin, które zresztą chętnie były przydzielane. Do tego człowiek jest odpowiedzialny za wszystko czego się dotknął, nie ważne, czy tylko poprawiał coś po kimś, czy zrobił to od początku. A już naprawdę mnie wnerwił telefon od dostawcy. Na moją prywatną komórkę. Jakim kurwa prawem?! Ja sobie cenię swoją prywatność i to bardzo. Sprawy nie poprawiał też osobnik, który jakoby miał być moim kierownikiem, ale w ogóle się do tego nie poczuwał. Miał wszystko tak głęboko w dupie, że już wychodziło mu to gardłem. Do tego jak tylko szef dopierdalał mi jakąś nową robotę, to tylko złośliwie się uśmiechał i starał się zepchnąć też na mnie wszystko to co sam dostał nowego.
Jednak naprawdę najgorsze to były dojazdy. Teraz będę pracował w miejscu, które mijałem ostatnio dwa razy dziennie o 6:05 i o 16:00. Tylko, że będę się tam teraz pojawiał o 7 i wychodził o 15. Godziny pracy dokładnie te same, ale droga o 75% krótsza. To robi wielką różnicę. No i wreszcie znowu w dużym zachodnim koncernie. Kompletnie nie kumam serii artykułów jakie pojawiły się chyba w zeszłym roku na WP, jakoby ludzie w moim wieku spierdalali z korporacji, bo tam się tylko haruje, a w małych firmach jest lepiej. Gówno prawda. W małych firmach udzieli panowie i władcy – właściciele – pozwalają sobie zdecydowanie na zbyt wiele, często nie mając zielonego pojęcia o zarządzaniu personelem. W dużych polskich firmach nie jest wiele lepiej, choć przynajmniej udają, że starają się przejąć zachodnie wzorce. Możecie mi wierzyć lub nie, ale zachodnie firmy są o wiele, wiele lepsze niż to co oferują nam rodzimi biznesmeni – przynajmniej w sferze zarządzania personelem. A już do ciężkiej wściekłości doprowadzają mnie umowy na czas określony dłuższe niż na trzy miesiące. Zawsze to wykorzystuję przeciwko takim cwaniakom.
Reasumując – patrzę z nadzieją na to co może mnie czekać w nowej robocie. Trochę mnie przeraża okres próbny, bo nie zawsze musi się skończyć zatrudnieniem, ale dam z siebie wszystko.
P.S. Wygląda na to, że będziemy z żonką mieli chłopca. Przegrałem zakład, bo obstawiałem dziewczynkę – stawką było imię dziecka. Jako, że już się nie przyda, to się pochwalę, że dziewczynka miała nazywać się Joanna Antonina.
Moje małe miejsce w sieci, gdzie wylewam z siebie swoje żale, ale tez i próbuję pokazać światu co mi się w nim podoba. Zalecam przeczytanie disclaimera - w którym opisuję zasady odnośnie przytaczanych przeze mnie faktów.
Etykiety
C#
(4)
Disclaimer
(2)
Druk 3D
(1)
Komputery
(10)
O blogu
(5)
Opowiadanie
(4)
Osobiste
(24)
Polityka
(22)
Post odzyskany
(36)
Programowanie
(4)
Spostrzeżenia
(41)
wazektomia
(1)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Znowu roczna przerwa?!
Zupełnie przypadkiem postanowiłem dziś zajrzeć na te zgliszcza, które kiedyś były blogiem i zorientowałem się, że już od roku nic nie napis...
-
Oryginalnie opublikowany 2009-10-21 Do napisania poniższej notki zachęcił mnie artykuł przedrukowany na WP. W życiu spotkałem kilku zwo...
-
Kilka dni temu po raz pierwszy od 30 lat (prawie co do dnia, bo ostatni raz byłem tam latem 1988 roku) nogi moje nie tylko trafiły do Zakopa...
-
Jestem wielkim fanem SF, a w szczególności Star Treka (sorki drodzy miłośnicy Gwiezdnych Wojen - je też uwielbiam, ale to jednak bardziej f...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz