2 sierpnia 2020

Fuks

Robert siedział rozparty w fotelu swojego pojazdu średniego zasięgu. Wystartował kilkanaście minut temu i chciał jeszcze przez chwilę popatrzeć na Ziemię zanim wyruszy w dalszą podróż. Był to taki jego mały rytuał, który powtarzał za każdym razem, gdy wiedział, że opuszcza swoja rodzinną planetę. Tym razem czekał go półroczny kontrakt w systemie Gwiazdy Barnarda. Niby relatywnie niedaleko, ale podróż to i tak co najmniej trzydzieści dni w jedną stronę, czyli jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem Ziemię zobaczy następny raz za jakieś osiem miesięcy.


Znajdował się w studni grawitacyjnej planety, ale miał wystarczającą prędkość aby utrzymać się na orbicie. Zdjął nogi z pulpitu, westchnął i uruchomił pulpit sterowniczy, na którym od razu wyświetliła się przygotowana wcześniej lista kontrolna czynności koniecznych do przeprowadzenia przed podróżą w głębokim kosmosie. Robert nienawidził list kontrolnych, a już tej w szczególności, ale choć całym sercem wyrywał się, by wszystko zrobić bez niej, to sumiennie wykonywał wszystkie czynności, sprawdzał każdą kontrolkę, czujnik, czy wskazanie przyrządów. 


Już raz zapomniał o - wydawałoby się podstawowej czynności - włączeniu głównego deflektora. Zepsuty alarm nie mógł powiadomić go o tym braku, choć normalnie powinien wypełnić całą sterownię błyskami czerwonych świateł i kakofonią dźwięków ostrzegawczych. Na szczęście zanim jeszcze zdążył nabrać prędkości zderzył się z mikrometeorytem wielkości monety. Różnica prędkości była niewielka, skończyło się na zarysowaniu powłoki przedniego iluminatora, lecz w przypadku prędkości podróżnej taki okruszek przebiłby cały pojazd na wylot i nawet jeśli po drodze nie uszkodziłby niczego bardzo ważnego szanse wyjścia takiej przygody były raczej minimalne. Włączony deflektor pozwalał na odparowanie mniejszych kamieni, odepchnięcie większych, a te naprawdę duże z którymi sobie nie radził dawały już się wykryć przez czujniki z wyprzedzeniem na tyle dużym, że pozwalało to je ominąć bez większych problemów. W czasie lotów atmosferycznych deflektor sprawdzał się z kolei jako osłona ablacyjna i pozwalał, na przemieszczanie się z dużymi prędkościami bez narażania kadłuba na przegrzanie się i uszkodzenie w skutek tarcia powietrza o jego powierzchnię.


Mniej więcej w dwóch trzecich sprawdzania oficjalnej listy startowej poddał się i postanowił chwilę odpocząć mentalnie zanim dokończy pracę. To było tak ogłupiające zajęcie, że po prostu nie dało się inaczej. Zamiast jednak tępo gapić się na własne buty w myślach sprawdzał swoją własną listę kontrolną. Była to lista rzeczy, które zabrał ze sobą na podróż - nic tak niezbędnego jak jedzenie i woda, raczej książki, gry i holofilmy. Zawsze zabierał ze sobą znacznie więcej niż był w stanie rzeczywiście przyswoić, ale nie miało to żadnego podłoża praktycznego - po prostu taki był.


Jego pojazd zapewniał mniej więcej czterdzieści metrów kwadratowych powierzchni życiowej. Żonglując ustawieniami pokładowego systemu grawitacji mógł z łatwością wykorzystać dokładnie każdy skrawek podłogi, lub sufitu, a to co dziś było czym i w jakim stopniu zależało już tylko od jego humoru. Robert cenił go za to, bo choć nie był to synonim luksusu, to znakomicie sprawdzał się jako jego zastępczy dom.


Ostatnie westchnienie i do roboty. Ponownie uruchomił ekran z którego przed chwilą korzystał i chciał wrócić do znienawidzonej czynności, gdy nagle zaczęły rozbrzmiewać alarmy. Pierwszy włączył się alarm ostrzegający o zbliżającej się kolizji - było to o tyle dziwne, że jeszcze nie opuścił orbity Ziemi, gdzie wszystko w zasadzie podlegało nadzorowi, za chwilę włączył się kolejny - ostrzeżenie o zaburzeniach pola grawitacyjnego. Ten mógł się nie włączać - żołądek Roberta oznajmił swoje niezadowolenie prawie równocześnie z maszyną. Dopiero trzeci alarm zaczął rozjaśniać sytuację - ostrzeżenie o lokalnym zaburzeniu pola podprzestrzennego. Skoro to nie Robert był w podprzestrzeni, to znaczy, że coś się chce z niej wydostać, a mnogość alarmów oznacza, że jest nie tylko duże, ale, że jest też dość blisko. Dosłownie kilka sekund później zauważył deformacje przestrzeni tuż przed swoim dziobem - jeśli czegoś nie zrobi za chwilę zderzy się z tym, co wynurzało się z podprzestrzeni. Lata poruszania się po Ziemi wyrobiły w nim odruch zatrzymywania się, gdy nie chciał się z czymś zderzyć, nie zastanawiając się więc zbyt wiele gwałtownie włączył “całą wstecz”. Silnik gwałtownie zwiększył moc jęcząc w głośnym proteście. Urządzenie nie było rozgrzane, a i nawet gdyby było takie gwałtowne zmiany obciążenia nie wpłynęłyby szczególnie zbawiennie na jego trwałość.


Pojazd Roberta wytracił znaczną część swojej prędkości, ale kosztem awarii brutalnie potraktowanego silnika.


- Kurwa! Co ty odpierdalasz?! - krzyknął w kierunku anomalii, z której po chwili zaczął wynurzać się olbrzymi wycieczkowiec.


Będąc naprawdę blisko Robert był w stanie odczytać nazwę statku wypisaną kilkunastometrowymi literami na jego burcie - Queen Mary XXVIII. Robert już chciał rzucić się do komunikatora, aby zwymyślać kapitana drugiej jednostki, ale drugie spojrzenie na nowo przybyły statek uzmysłowiło mu, że to raczej nie ma sensu. Queen Mary XXVIII na co dzień mogła pochwalić się sylwetką ponad dwukilometrowej długości, a tymczasem z podprzestrzeni wynurzyło się może 500 początkowych metrów i to też w nienajlepszym stanie.Widać było rozdarcie poszycia ciągnące się wzdłuż prawie całego fragmentu kadłuba i wydobywające się z niego  obłoki zamarzającej atmosfery. Kilka dziur w których pojazd Roberta zmieściłby się ze sporym zapasem również wyglądało złowieszczo. Oprócz atmosfery Queen Mary gubiła również ciała osób przebywających na pokładzie i masę drobnego i większego śmiecia. Obserwację przerwała Robertowi eksplozja wykwitła na burcie wraku wycieczkowca. 


Robert ocknął się z początkowego szoku i chwycił za komunikator. Gdy tylko go włączył od razu zasypała go kakofonia wywołań - nie tylko on to widział, w końcu w tym sektorze były setki statków mniejszych i większych. Posłuchał komunikatów przez chwilę chcąc wyłapać jakieś transmisje z wraku, ale żadna z wypowiedzi nie pasowała do kogoś, kto mógłby na nim być. 


Pojazd Roberta wytracił już prawie całą prędkość i zaczynał powoli opadać w głąb studni grawitacyjnej Ziemi, łagodnie kierując się najcięższą swoją częścią - rufą - w kierunku środka masy planety. Gdy przechył osiągnął około czterdziestu pięciu stopni Robert usłyszał kanonadę uderzeń o poszycie jego własnego pojazdu.


- Cholera… Co to ma kurwa znowu być? - powiedział do siebie. - Pewnie odłamki z tamtej eksplozji.


Zaniepokojony sytuacją postanowił jak najszybciej zmienić orbitę. Listę kontrolną miał załatwioną, no a w każdym razie najważniejszą jej część. Szybko więc przełączył niepotrzebny już widok na tryb nawigacyjny i chciał rozpocząć sekwencję uruchamiania silnika.


- No tak… Łatwo nie będzie. - pomyślał widząc litanię komunikatów diagnostycznych informujących go o tym, że silnik już wcześniej zastrajkował w proteście przeciwko brutalnemu traktowaniu i nie wystarczy go po prostu wyłączyć i uruchomić ponownie.


Robert gorączkowo zaczął sprawdzać dwie rzeczy - swój pułap i w konsekwencji ile ma czasu na naprawę zanim wejdzie w atmosferę i zamieni się w niej nawet nie w skwarek, lecz obłoczek pary. Wynik nie bardzo mu się spodobał - miał 15 minut jeśli uda mu się uzyskać maksymalny ciąg z silników. Jeśli nie wyrobi się w tym czasie będzie mógł już tylko próbować wylądować mając nadzieję, że atmosfera i ciąg silników spowolnią go na tyle, że manewr nie zakończy się przerobieniem go na naleśnik. Uruchomił stoper i przystąpił do napraw. Naprawy w kosmosie nie należały do najłatwiejszych, na szczęście dużą część z nich dało się przeprowadzić z wnętrza kadłuba, o ile oczywiście poszycie nie było przebite w okolicach komory silnika. Podchodząc do pokrywy sprawdził ciśnienie w panujące wokół maszyny - wydawało się stabilne. Zdjął pokrywę i wszedł do środka. Jednocześnie uruchamiając tablet z listą uszkodzeń. Smród spalonej izolacji kręcił go w nosie i drapał w gardło. Robert jednak nie chciał poddać się tak łatwo. Mimo iż nie było ich na liście Robert zaczął od sprawdzenia bezpieczników. Trzy z nich były kompletnie usmażone. Ten od pokładowego systemu rozrywki postanowił wymontować i się nim nie przejmować, pozostał drugi od sterownika dozownika paliwa i trzeci od recyrkulacji wody pitnej. Oba szybko dołączyły do pierwszego zabezpieczenia. Tylko jeden z nich był naprawdę istotny w tej sytuacji, ale i tak nie miał nic by go zastąpić. Wziął do rąk tablet i uruchomił schemat instalacji elektrycznej - znalazł potrzebny bezpiecznik w systemie podtrzymywania życia. Bez większej zwłoki przełożył go na nowe miejsce. Tlenu wystarczy mu na dłużej niż potrzeba do wylądowania ta krypą. W obawie przed utratą ostatniego bezpiecznika przed jego włączeniem przeprowadził szybką diagnostykę obwodu - gdzieś ciągle było zwarcie. Szybka inspekcja znalazła źródło problemu - kawałek blachy wbił się w poszycie kadłuba i naruszył izolacje kabli powodując zwarcie. Pozbycie się intruza nie wchodziło w tej chwili w grę ponieważ nie miał czasu na uszczelnianie kadłuba po tym jak usunąłby odłamek, który w tej chwili pełnił też i rolę korka dla otworu, który sam zrobił. Robert polał wszystko uszczelniaczem licząc na cud i zabrał się za dorabianie kawałków kabli, dzięki którym mógłby ominąć uszkodzony rejon. Po skończonej naprawie i powtórnej diagnostyce włączył bezpiecznik.


Nie zrobił jeszcze nic z listy, a już stracił połowę czasu jaki miał na naprawę. Ryzyko jakie podjął zajmując się naprawą uszkodzenia opłaciło się jednak - znaczna część alarmów zniknęła. Wraz z komputerkiem inżynierskim przeprogramował układy dostarczania energii do mniej wymagających układów silnika. Po prostu wyłączał wszystko co uznał za zbędne przekierowując przez uwolnione układy energię dla układów, które miały uszkodzone zasilanie i które uznał za niezbędne do wylądowania. W kilku miejscach musiał pójść na kompromis i uznał, że bardziej niż automatyka przeciwpożarowa przyda mu się dodatkowa moc dla deflektora.


Gdy skończył wrócił do sterowni i zobaczył, że czas jaki sobie wyznaczył upłynął jakieś dwie minuty temu.


- Nie jest dobrze, ale tragicznie też nie. - pomyślał z nutką optymizmu.


Robert rozpoczął procedurę uruchomienia silnika. Uparte bydlę bardzo niechętnie poddawało się woli operatora. Lampki na pulpicie migały jak na bożonarodzeniowej choince sygnalizując co i rusz zmieniające się stany większości urządzeń na statku.


- No dawaj maleńka bo nie wyjdziemy z tego w jednym kawałku.


Za oknem zaczęły się nieśmiało pojawiać pierwsze języki plamy. Robert uruchomił zapłon i nie odpuszczał, aż nie poczuł miarowych wibracji silnika. Natychmiast włączył deflektor i skierował go na rufę. W tym momencie nie mógł dać pełnego ciągu, ponieważ wylot dysz silników był zasłonięty włączoną przed chwilą osłoną. Pilot wypróbował więc silniczki manewrowe starając się jednocześnie utrzymywać położenie deflektora zgodnie z kierunkiem poruszania się pojazdu. W końcu osiągnął zamierzony efekt - jego statek ułożył się prawie prostopadle do kierunku ruchu, z dziobem lekko zadartym do góry. Dopiero wtedy Robert zaczął stopniowo zwiększać moc. Cały czas chodziło to, aby zmienić wektor ruchu na tyle, aby spowolnić opadanie i nie zasłonić dysz deflektorem.


Walcząc z maszyną Robert spocił się na tyle, że pot zaczął dużymi kroplami spadać na deskę rozdzielczą. Nie wiedział, czy przeżyje - póki co dawał sobie 40% szans na to, że wyląduje z grubsza w jednym kawałku, 55% na to, że zginie i 5% że zginie bo go zestrzelą zanim wyrżnie w jakiś gęsto zaludniony obszar. Takie przypadki już się zdarzały, a Robert kompletnie nie miał pojęcia gdzie się właściwie w tej chwili znajduje i komu też ewentualnie mógłby spaść na głowę. .


Z otwartego przedziału silnika zaczął wydobywać się gryzący dym. Na razie nie było widać płomieni, ale to w zasadzie była tylko kwestia czasu. Robert próbował ręcznie uruchomić system gaśniczy, ale wszystko wskazywało na to, że wyłączył go w całości, a nie jak planował tylko jego automatyczną część. Póki co silnik działał, a opadanie udało się znacznie spowolnić. Walcząc ze sterami i dusząc się od dymu Robert robił wszystko co mógł by przeżyć.


Statek z kolei, w przeciwieństwie do Roberta, zaczął przejawiać skłonności jak najbardziej samobójcze nie chcąc w żaden sposób pozwolić pilotowi się ustabilizować. Po kolejnej głuchej eksplozji w przedziale silnikowym deflektor zamigotał dopuszczając rozpędzone powietrze do kadłuba jednostki. Nieregularny kształt kadłuba, który świetnie sprawdzał się w próżni, spowodował, że siły nań oddziaływające były dalekie od zrównoważenia, co wprawiło maszynę w niekontrolowane obroty. Dopiero dzika walka z ustawieniami deflektora i sterów pozwoliła ustabilizować jednostkę na tyle, aby pilot przynajmniej wiedział, gdzie jest dół.


Na wysokości trzech kilometrów w końcu przebił chmury i zobaczył, że znajduje się gdzieś nad oceanem. Poruszał się już na tyle wolno, że deflektor nie był do niczego potrzebny, więc go wyłączył licząc na to, że zmniejszone zapotrzebowanie na energię zmniejszy zadymienie w komorze silnika. Niestety zwolniona moc zamiast ulżyć maszynie znalazła ujście w jakim przebiciu i jednocześnie z wybuchem pożaru w komorze silnika kontrolki na pulpicie zaczęły strzelać iskrami jak fajerwerki w nowy rok. Robert miał w zanadrzu ostatni, desperacki krok. Zwalniając trzy niezależne blokady i wpisując serię poleceń na konsoli odrzucił silnik. W tej chwili jego pojazd słabo przystosowany do radzenia sobie z atmosferą bez pomocy potężnych silników i deflektora stał się szybowcem. Do tego był to szybowiec o doskonałości aerodynamicznej kamienia i podobnej zdolności do generowania siły nośnej. 


Na szczęście w bateriach pozostało trochę mocy, pojazd więc dawał się sterować silnikami manewrowymi. Odrzucenie najcięższego przedmiotu na pokładzie spowodowało, że od razu zyskał kilka metrów wysokości, a dziura po maszynie sprzyjała przewietrzeniu wnętrza. Sytuacja nie była już beznadziejna, a zaledwie tragiczna.


Bez większości przyrządów nawigacyjnych i na zasilaniu awaryjnym Robert stanął przed ostatnim wyzwaniem tego lotu - znalezieniem miejsca do lądowania. Wziął komunikator do ręki i wreszcie nadał:


- Mayday, mayday, mayday! Tu jednostka XR-178-A56, spadam ku powierzchni planety. Nie wiem, gdzie w tej chwili się znajduję, wysokość to prawdopodobnie poniżej trzech tysięcy metrów. Jedna osoba na pokładzie, silnik odrzucony, nie widzę nigdzie miejsca do lądowania… - urwał tracąc nadzieję.


- Tu MIL-183-HL105 jesteś blisko nas, spróbujemy cię przechwycić.

W oczach Roberta ponownie zapaliła się chęć do życia, w końcu choć odrobinka fuksa. Nie odpowiedział mu byle kto - MIL oznaczał pojazd wojskowy, a HL - ciężki transportowiec. Na pewno mają promień ściągający, którym będą mogli go spowolnić, a może nawet posadzić gdzieś na stałym lądzie. Pełny nadziei starał się utrzymywać kurs. 


W pewnym momencie poczuł mocne szarpnięcie, a konstrukcja jego maszyny, kolejny raz w ostatnich minutach narażona na duże obciążenia zaprotestowała z potężnym jękiem i dość mocno się odkształciła. Na domiar złego przedni iluminator pokrył się gęstą siateczką pęknięć i Robert stracił możliwość naocznego sprawdzenia co się z nim dzieje. Serie kolejnych szarpnięć usiłowały wyrwać go z fotela i po raz kolejny stracił orientację nie mogąc określić gdzie jest dół, ani w którą stronę się porusza. W końcu jednak wszystko się uspokoiło.


Jakieś dziesięć sekund później górna część pojazdu Roberta oddzieliła się od dolnej i opadła w dół. Robert nie zdążył nawet w pełni zarejestrować tego co się stało, gdy jego upadek zakończył się po zaledwie dziesięciu centymetrach. Huk uderzenia był ogłuszający, plecy zabolały go przeraźliwie, momentalnie z pourywanych przewodów strzeliły snopy iskier. 


Wkrótce górna część jego pojazdu zapewne podtrzymywana przez promień ściągający odleciała gdzieś na bok. Do resztek kabiny wdarło się słońce i zapach morza. Po chwili zaczął łowić oczami jakieś sylwetki ludzi biegnących w jego stronę i wtedy dopiero zdobył pewność, że wylądował, że jeszcze żyje. Ciało Roberta postanowiło, że dość już tej nerwówki i w reakcji obronnej na nagłe rozluźnienie, po całym tym bezkresie walki o życie, ordynarnie zemdlało.

„Obrażać też trzeba umieć!”

W zasadzie ten jeden cytat wystarczyłby za cały wpis. Nie wiem, czy w tym ukopanym kraju uchował się jeszcze ktokolwiek powyżej 25 roku życi...