3 marca 2018

Zanim napiszesz... (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2012-03-04

Na początku chyba powinienem się przyznać, że jestem miłośnikiem filmu. Może nie jakimś tam wybitnym kinomanem – co to to nie, ale  lubię sobie czasem zarzucić jakiś filmik i odprężyć się nieco. Nie wiem jak większość z was moi ukopani rodacy, ale ja dość wcześnie nauczyłem się władać mową naszych braci z wysp, tak więc odkąd skończyłem osiem lat, tak dobijają mnie przeróżne tłumaczenia z tego języka.

Kwiatków takich jak „Die Hard” przetłumaczonych na „Szklana pułapka” nie zamierzam tutaj komentować – wpadki przy tłumaczeniach tytułów filmów były wyśmiewane tyle razy, że już przestało to być śmieszne. Zamierzam raczej lekko przejechać się po tłumaczach profesjonalistach i amatorach.

Profesjonaliści. Są tak zajebiści, że jak nie znają jakiegoś słowa, to nawet o tym nie wiedzą. Brylują, albo raczej jeszcze do niedawna brylowali tłumacze współpracujący z TVP (teraz niestety nie mam rozeznania, bo telewizji publicznej nie oglądam w ogóle). Przykład, który najbardziej utkwił mi w pamięci: org. – „You’re brilliant! – tłum. „Jesteś brylant!”. Szkoda, że nie pamiętam z jakiego to filmu było, ale naprawdę – jeśli znacie mowę Szekspira posłuchajcie sobie nie tylko tego co mówi lektor, ale też i aktorzy. Bardzo często są to dwie zupełnie różne rzeczy. Osobną kwestią są tzw. „nieprzetłumaczalne gry słów”. Tutaj tłumacze zajmujący się książkami mają zadanie ułatwione – tłumaczą dosłownie i dodają sobie o taką gwiazdeczkę* i jest git. Ci co znają język sobie odtworzą, ci co nie znają niech się wypchają. Z filmami niestety nie ma tak łatwo i nie można ot tak sobie dorzucić gwiazdki, czy ekstra napisu z tłumaczeniem o co kaman. Dostajemy w zamian za to (częściej, ale za to często z beznadziejnym efektem) jakąś nieudolną próbę dosłownego tłumaczenia, ale takiego z wytłumaczeniem, albo (rzadziej, ale zdecydowanie lepiej) jakąś polską grę słów, dopasowaną do sytuacji. To drugie jest praktycznie koniecznością przy dubbingu (np. „oryginalny” Shrek mnie nie powalił, ale przy „polskim” płakałem ze śmiechu) gdzie nie można ani kwestii pominąć, ani zbyt zagłębić się w wyjaśnianie o co chodzi.

Dochodzimy teraz do amatorów. To właśnie amatorzy są odpowiedzialni za jakieś 99% (a może i 100) tekstów „dla niesłyszących”, których mogą oni używać razem z filmami nie dystrybuowanymi przez „Gutek Film” w Polsce. To jest naprawdę porażka co tam się wyczynia. Weźmy pod lupę np. serial „Chirurdzy” (i znowu słabe tłumaczenie tytułu, choć na szczęście nie beznadziejne i bezsensowne – dosłowne tłumaczenie i tak zagubiło by dodatkowy smaczek w postaci nawiązania do jednego z podstawowych podręczników anatomii używanych w USA napisanego przez Dr Gray i najczęściej opisywanego jako „Gray’s Anatomy” – literka różnicy). Wg naszych uzdolnionych inaczej amatorów „on call room” to jest „pokój wezwań”, a ja mógłbym się założyć, że jednak „dyżurka”. Dr House „TB” po Polsku „TiBi” – a ja jednak twierdzę że gruźlica – inny przypadek, ta sama choroba tylko w pełnym brzmieniu „tuberculosis” (jednak nie jestem taki zajebisty jak myślałem, bo kurde sprawdziłem pisownię) – „białaczka”. Podpowiem od razu – białaczka to „leucemia”. „CT” – wg tłumacza „rezonans”, wg mnie jednak „tomografia komputerowa” – rezonans to MRI. „Big Bang Theory” a.k.a. „Teoria Wielkiego Podrywu” (znowu benzadziejne tłumaczenie tytułu – co złego było w oryginalnym? w końcu serial nie koncentruje się na podrywie, tylko na fizykach-dziwakach). „Armadillo” – bez zmian, a ja jednak twierdzę, że to nie jest nazwa własna a cholerny pancernik (zwierzak, nie statek, bo statek to byłby „dreadnought”). No kurde przykładów są dziesiątki tysięcy i nie ma sensu wymieniać ich wszystkich nie mniej jednak każdy jeden z nich można wyjaśnić za pomocą cholernego internetu. Przyznaję, że gdyby nie moje wrodzone lenistwo mógłbym to zrobić lepiej niż zdecydowana większość osób, która się za to zabiera, ale ja też i radzę sobie bez tego.

Osobną kategorię stanowią tłumacze reklam, marketingowcy oraz korporacyjna hołota. Głupota co niektórych jest po prostu onieśmielająco-przytłaczająco-przeogromna. Sztandarowy przykład – mały napisik, często na dole ekrany w reklamach np. tuszu do rzęs. Napisik ten głosi „efekt udramatyzowany”. Co to znaczy? Ktoś kazał zabić się jego matce i zalał się łzami, czy jak? No bo jak udramatyzować efekt wyjebanych w pizdu kosmos rzęs? Wystarczyłoby napisać „efekt wystylizowany”, dobre określenia to też: podkreślony, wyolbrzymiony, przejaskrawiony. „To dramatise” – w języku naszych braci z Lądka Zdroju ma trochę inny wydźwięk (mimo iż generalnie znaczenie jest takie samo) niż dla nas. Marketingowcy z kolei wymyślają przedziwne tłumaczenia nazw rzeczy o których nie mają zielonego pojęcia. Częsty przypadek – „frequency inverter” – inwerter częstotliwości, fajnie, ale to urządzenie ma swoją polską nazwę – falownik. „Design” – jako dezajn – słowo, które legalnie w naszym języku nie występuje, a oznacza w zależności od kontekstu: wygląd, projekt, krój i pewnie jeszcze kilka innych by się znalazło. Tutaj wchodzimy też trochę w kompetencje korporacyjnej hołoty, która często nawet nie wie jak po polsku nazywa się stanowisko które zajmują, bo są zbyt leniwi bo to sprawdzić. I tak np. „HR specialist” to nie jest „specjalista HR”, tylko „specjalista ds. zasobów ludzkich” i tak dalej...

No, to po raz kolejny wylałem swoje żale. O ile jednak – gdy powstawała – dziwiłem się ustawie o „ochronie j. polskiego”, tak teraz uważam, że powinno się do niej dodać kary cielesne.

P.S. Czy ktoś zna jakiś skuteczny i bezpieczny dla dziecka i jego psychiki sposób, aby przestało się budzić w nocy i dawało się wyspać jeden dzień w tygodniu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Obrażać też trzeba umieć!”

W zasadzie ten jeden cytat wystarczyłby za cały wpis. Nie wiem, czy w tym ukopanym kraju uchował się jeszcze ktokolwiek powyżej 25 roku życi...