3 marca 2018

Kawalerski stanie – 14 lipca się z tobą rozstałem (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2007-07-25

Ślub wbrew pozorom i moim obawom nie okazał się kompletną katastrofą (choć wiele wskazywało na to, że właśnie tak się to skończy). Muszę przyznać, że udał się nam znacznie lepiej niż (ciągle nieskończony – już od prawie 5 miesięcy) remont. Wszystko wyszło dokładnie tak jak powinno. Muszę przyznać, że wszystko udało się wręcz nad podziw dobrze.

Nie muszę chyba mówić, że wszystko do ostatniej chwili wisiało na włosku, a raczej na pajęczej nici. Niektóre drobiazgi nie były dograne jeszcze nawet w dniu ślubu, ale w ostatecznym rozrachunku wszystko się ułożyło, choć bardzo żałuję, że nie pomogli nam w tym nasi rodzice (mój ojciec tylko trochę się nad nami zlitował poważnie ratując nasz budżet). Świadkowa nas olała próbując wszystko przerobić na swoją modłę, ale świadek ze swoją dziewczyną wykonał tytaniczną pracę ratując co się da. Organistę udało nam się zdobyć dosłownie na 8 godzin przed ślubem (bo organista z kościoła w którym braliśmy ślub akurat tego dnia wyjechał na jakiś konkurs), no i w ferworze walki zapomnieliśmy zapłacić za nocleg dla gości i ustalić z DJ-em wszystkie szczegóły imprezy. Panna młoda z kolei wróciła z zagranicznej, dwutygodniowej delegacji na 8 dni przed ślubem, a ja buty, krawat i koszulę nabyłem droga kupna dopiero na 3 dni przed uroczystością. W przeddzień imprezy czekało mnie jeszcze tylko przewiezienie około 200 litrów napojów i trunków samochodem, który się kompletnie do tego nie nadawał (do tej pory nie wiem, jak to się stało, że nie tylko niczego nie rozbiłem jadąc po tych wszystkich dziurach i do tego nie załatwiłem przy tym zawieszenia), a zaznaczyć należy, że robiłem to w piątek trzynastego. Jeszcze tylko w dniu ślubu musiałem pomóc przystroić kościół (wiecie jak ciężko dostać pinezki o 8 rano?) świadkowi i jego dziewczynie (ach to obcinanie kosztów). Za to umówiona w ostatniej chwili fryzjerka i makijażstka dokonały rzeczy niemożliwej i w dniu ślubu z mojej pięknej narzeczonej zrobiły top modelkę, przy której Naomi Cambpell, Claudia Schiffer, czy inne wyglądały jak sfłaczałe flądry (ja niestety o swój wygląd musiałem zadbać sam i udało mi się zaledwie uniknąć wyglądu Shreka srającego na pustyni). Ponieważ chcąc kupić ładniejsze obrączki i zmieścić się w budżecie postanowiliśmy wykorzystać starego mercedesa dziewczyny świadka jako samochodu ślubnego mieliśmy jeszcze kilka przygód w drodze z błogosławieństwa do kościoła. No wiecie, samo życie - samochód całkowicie bez sprzęgła, uruchomiony na kilka godzin przed imprezą po kilku latach stania, z dwoma zaledwie biegami, z którego w trakcie jazdy malowniczo odpada kołpak trafiając w trzy inne samochody, kierowca-emeryt po trzech zawałach z rozrusznikiem serca, do tego głuchy i ignorujący zarówno czerwone światła jak i przepisy ruchu drogowego, a także wskazówki jak ma jechać. Po tej adrenalinie sam ślub to już była pestka.

Ślubu udzielał nam znajomy ksiądz, którego w ogóle miało nie być w tym czasie w Polsce, tak więc zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni już na wstępie, a z reszty w zasadzie niewiele pamiętam, no może poza faktem, że z Żoną zmusiliśmy świadków do odegrania skeczu o bitwie pod Grunwaldem (nic oryginalnego – wykorzystaliśmy skecz KNM), bo 15 lipca (który jak by nie liczyć wypadł po północy) była odpowiednia rocznica. Nikt nie zalał się w trupa, a i odszukane i oznaczone na mapie przez świadka sztachety na niewiele się zdały. Stłukły się tylko dwa kieliszki (ale to było w planie, bo stłukliśmy je z Żoną na wejściu), czyli pełna kulturka.

Po weselu już tylko noc poślubna (myślałem, że nie dam rady, ale Żona była innego zdania i dopięła swego, ale tylko trzy razy i nie mówię tu o „góra-dół”) w naszym remontowanym mieszkanku i błogie leniuchowanie do południa, kiedy to mój ojciec przypomniał sobie, że zostały u niego jakieś kwiaty i prezenty i nakazał natychmiastowe ich odebranie. Potem już tylko pakowanko i podróż poślubna dookoła Grecji.

Początkowo chciałem wam oszczędzić jej opisu, ale do tej pory jestem pod wielkim wrażeniem. Do tego wręcz stopnia, że popełnię małą kryptoreklamę i pochwalę firmę Rainbow Tours i ich pilotkę Oksanę. Nie było z ich strony nawet najmniejszych zgrzytów, a i pilotka była bardzo pomocna i ciekawe opowiadała nie tylko o miejscach, które odwiedziliśmy, ale również o wielu zwyczajach Greków (nie tylko starożytnych, ale i tych dzisiejszych) i opowiadała również o niektórych mijanych tylko miejscach. Tak więc jeśli macie trochę wolnego grosza i traficie gdzieś na tą ofertę – z czystym sumieniem polecam, unikajcie tylko podróży przez Warszawę – fatalna godzina powrotu. Rozczarowuje jedynie wycieczka do Aten, bo Ateny to wyjątkowo syfiaste miasto, ale zrównoważone jest to Akropolem i odbywającym się tam wieczorem greckim.

Odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc, klasztory na Meteorach (wyjątkowo piękne góry), Delfy, Olimpię, świątynię Asklepiosa, ruiny starożytnego Koryntu, Akropol, Termopile, Mykeny, grób Agamemnona i kilka innych miejsc, które chwilowo wypadły mi z głowy, ale związanych raczej z nowożytną Grecją. Popełniliśmy też niezapomniany (choć przerażająco drogi) rejs po kanale korynckim, zrobiliśmy blisko 1000 zdjęć (969 żeby być dokładnym), dowiedzieliśmy się, że Grecy nie umieją robić wina, oraz, że można zmarznąć w 40 stopniowym upale jeśli wysiądzie się z autokaru w którym wysiadła klimatyzacja, doszliśmy też do wniosku, że fajnie być Grekiem ze względu na sjestę, oraz niewielkie tempo życia. Poza Atenami Grecja to piękny kraj i bardzo, ale to bardzo żałowaliśmy, że nie wzięliśmy sobie tam dodatkowego tygodnia wczasów w jednym z hoteli (co było możliwe przy niewielkiej dopłacie), ale kłopoty Żony z urlopem ukróciły te plany w zarodku (i tak spóźniła się dwie godziny do pracy – prosto z lotniska jechała). Stwierdziliśmy też jednogłośnie, że Okęcie to lotnisko na którym panuje największy burdel organizacyjny ze wszystkich znanych nam lotnisk, a lotnisko w Gdańsku, które znamy najlepiej, mimo iż jest kilkakrotnie mniejsze funkcjonuje o wiele lepiej obsługując proporcjonalną ilość lotów. Zresztą z podróżami lotniczymi w kraju mieliśmy akurat największy problem, bo po przylocie na Okęcie okazało się, że trwa tam alarm bombowy, a przy powrocie, już w rejsie Warszawa-Gdańsk wzięto mnie za cudzoziemca, ale tylko dwa razy im musiałem powtarzać, że jestem Polakiem. Poza tym drobnym incydentem na jakość usług lotniczych w kraju nie mogę narzekać.

Gdybym miał przechodzić przez to wszystko jeszcze raz, to odwołałbym wesele robiąc tylko skromny obiad dla najbliższej rodziny i poruszył niebo i ziemię, żeby zostać w Grecji jeszcze tydzień. Nie obiecuję na 100%, ale być może umieszczę kilka najlepszych zdjęć z podróży poślubnej w następnej notce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Obrażać też trzeba umieć!”

W zasadzie ten jeden cytat wystarczyłby za cały wpis. Nie wiem, czy w tym ukopanym kraju uchował się jeszcze ktokolwiek powyżej 25 roku życi...