10 marca 2023

“Kosmos: ostateczna granica.”

“Oto podróże statku kosmicznego <<Enterprise>>. Kontynuuje on misję badania dziwnych nowych światów. Wyszukiwania nowego życia i cywilizacji. Odważnie podąża tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek.”


Trekkies zapewne już na pierwszy rzut oka wiedzą, że cytat ten pochodzi z czołówki serialu “Star Trek: Następne Pokolenie” i najlepiej w głowie odczytuje się głosem sir Patricka Stewarda. Sam osobiście nie uważam się za hardcorowego trekkie, choć fanem Star Treka już zdecydowanie jestem. Dlaczego nie jestem trekkie? Bo śmiem twierdzić, że Star Trek miał lepsze i gorsze serie. No dobra, to powiedzą wam wszyscy, moje upodobania są jednak nieco inne niż większości.


Dobra, ale od początku. Darujemy sobie jednak opis czy, w ogóle ten ST jest - jeśli ktoś nie wie (są tacy?) to od tego jest Wikipedia. Nie mniej jednak na początku był TOS (The Original Series - choć tak naprawdę ten podtytuł dodano sporo później) - to ten z kapitanem Kirkiem i Spockiem (niektórzy pamiętają jeszcze doktora McCoya). Rany jakie to jest gówno - estetyka rodem z lat 60-tych i to jeszcze niskobudżetowa. Nie wiem jakim cudem to było w stanie odpalić to wszystko co nastąpiło potem…


Potem zaś było znacznie lepiej - końcówka lat 80-tych i początek następnej dekady to ST: The Next Generation - nie będzie chyba tajemnicą, że ten jest moim ulubionym, bo w końcu  z niego pochodzi cytat na otwarcie. Miał oczywiście lepsze i gorsze odcinki - nawet całe sezony, ale gdy kręcisz 7 sezonów po 26 odcinków (policzyłem za was - to 182 odcinki) to ciężko zawsze trzymać poziom. Wyznaczył swoisty standard dla dwóch następnych seriali, czyli ST: Deep Space Nine (ST:DS9) i ST: Voyager (ST:VOY).


Najpierw popastwię się nad pierwszym z nich. Wśród trekkies uchodzi on za arcydzieło, dla mnie to w zasadzie pomyłka. Dla mniej oblatanych w języku Szekspira - “star trek” to “gwiezdna wędrówka”, z kolei “deep space” to zbiorcza nazwa stacji kosmicznych należących do Zjednoczonej Federacji Planet (czyli organizacji dla której te wszystkie statki kosmiczne w ogóle latają). Czyli mamy podróże kosmiczne niejako wokół komina. Ponieważ to było już z samego swojego założenia koszmarnie nudne serial skupiał się nie na eksploracji, a na politycznych intrygach i wojnie z kosmitami. Było to w zasadzie kosmiczne wypaczenie idei martwego już wtedy twórcy całego tego latającego cyrku Gene’a Roddenberry’ego (miał on swoje za uszami, ale założeń tego pomysłu bronił jak niepodległości).


Dobra, koniec końców pojawił się następca - wspomniany wcześniej Voyager. Tutaj nastąpiło przegięcie pały w drugą stronę - wykopano tytułowy statek na drugi koniec galaktyki i kazano mu wrócić do domu. W ten sposób dostaliśmy bardzo niewiele polityki i mnóstwo odkrywania. W moim osobistym rankingu jest lepszy niż DS9, ale słabszy niż TNG. Na fali popularności tych trzech seriali postanowiono iść za ciosem i nakręcić prequel wszystkich tych serii (jeśli jest coś gorszego na tym świecie niż sequel, to jest to właśnie prequel). Tak powstał Enterprise, przemianowany potem na Star Trek: Enterprise (tak, na początku nie miał Star Trek w nazwie). Dodatkowo był jedynym z serii, który otrzymał czołówkę z piosenką, dzięki czemu długi czas mógł chwalić się najgorszą czołówką w serii. Niestety ST:E nie przyciągnął widowni i poprzez swoją prequelowatość sam wpędził się w trochę kłopotów i koniec końców został zakończony po zaledwie 4 sezonach. Jeśli wziąć pod uwagę, że każdy poprzedni serial tej franczyzy (nie licząc gównianego TOSa) zaliczał 7 sezonów, a i filmy pełnometrażowe z załogą znaną z TNG nie radziły sobie najlepiej postanowiono wszystko poprawić zamknąć ten interes aż sprawa nieco nie przyschnie. Projekt został na kilka lat zawieszony w próżni.


Jakieś dziesięć, może więcej lat później Star Trek powrócił do żywych z kolejnym prequelem - może już nie tak odważnym jak ST:E, bo nie dział się 100 czy 200 a ledwie 10 lat przed TOSem, można więc było spokojnie czerpać garściami z uniwersum niespecjalnie przejmując się ograniczeniami. Pierwszy sezon wgniatał w fotel. Drugiego nie szło oglądać. Trzeci był jakimś tam odbiciem, czwarty zobaczyłem do połowy i piątego (ostatniego) nie zamierzam oglądać wcale. Zarąbisty pomysł rozmieniony na drobne, a główna bohaterka jest tak wnerwiająca, że nie mogę na nią patrzeć.


Gdzieś w okolicach końcówki pierwszego sezonu DISCO czy początku drugiego gruchnęła wieść - zamiast znęcać się nad kolejnymi prequelami będą dwa sequele - animowany Star Trek: Lower Decks i kontynuacja ST:TNG zwana dla niepoznaki ST:Picard (nie od nazwy statku, a od kapitana Enterprise z TNG). Lower Decks to petarda. Każdy odcinek jest jednocześnie zabawny i jest kopalnią odniesień do pozostałych seriali. Nie było chyba odcinka, który mógłbym uznać za jednoznacznie zły (jeden czy dwa poniżej średniej, ale panie - co to za średnia!). ST:Picard to z kolei największy zawód. TNG przedstawiało ludzkość po przemianach, dzięki którym mogliśmy podziwiać nieomalże utopię. DS9 poważnie nadwyrężyło ten piękny obraz, ale że działo się na obrzeżach terytorium Federacji można było przymknąć na to oko. ST: Picard to dystopia. To nie jest tylko wywrócenie stolika, to jest wywrócenie, połamanie, podpalenie i wyrzucenie przez okno tego biednego mebla. Dobra, jakoś człowiek przebolał ten pierwszy sezon, gdzie jego marzenia zostały dość poważnie zmasakrowane. Drugi sezon to (kontynuując tradycje DISCO) dno i metr mułu. Człowiek musiał się w zasadzie zmuszać do oglądania (bycie fanem wymaga poświęceń). Potem nadszedł (i w zasadzie ciągle trwa) sezon trzeci, ale mimo iż naprawiono w nim wiele błędów dwóch poprzednich sezonów, to ciągle jest dystopijny. Kurwa - jakbym chciał dystopię to bym sobie odpalił dowolny inny film/serial SF. Nie mniej jednak dwa sezony im zajęło by skapnąć się prawie nakręcić kontynuację. Gdyby to co oglądam w trzecim (na szczęście ostatnim) sezonie było w pierwszym jeszcze mógłbym na to przymknąć oko, ale teraz… no cóż - nie jest tak źle jak z DISCO, ale nie oglądam tego dla przyjemności, a raczej z obowiązku. Wspomniany DISCO miał jednak jeszcze jedną zaletę i jedną potencjalną zaletę - obie są spin-offami.


Pod koniec drugiego sezonu DISCO dowiedzieliśmy się, że odwiedzający przez cały sezon tytułowy statek kapitan Pike doczeka się własnego serialu i to na pokładzie ważnego dla serii statku - Enterprise. Drugim spin-offem mają być przygody… no kurde sam nie wiem jak to streścić w kilku słowach - dość powiedzieć, że baby, która ma jaja ze stali (na szczęście tylko metaforyczne) i ma dołączyć do sekcji 31 - tajnej organizacji wywiadowczej Federacji. Serial, do którego trafił kapitan Pike nazywa się Star Trek: Strange New Worlds i urywa dupę (w pozytywnym sensie). To jest naprawdę przyjemne widowisko i spokojnie polecam każdemu - nawet tym, którzy nie mają zielonego (niczym krew Volkanina) pojęcia o czym ja w ogóle piszę. Wyszło też, że franczyza tworzy wspaniałe seriale, gdy każdy odcinek jest osobną historią i kiepskie, gdy historia rozciąga się na cały sezon. SNW trzyma się tradycji dobrego ST.


Franczyza urodziła też jeszcze jedną serię przeznaczoną dla nieco młodszych odbiorców - ST:Prodigy. Nie mam o niej zdania, bo widziałem zaledwie jeden odcinek. Nie wciągnął mnie, ale nie dlatego, że był zły, tylko że nie był dla mnie (jeśli wiecie co mam na myśli).


Z tego wszystkiego prawie już zapomniałem o czym mam swój ból dupy - otóż przede wszystkim o zawód jakim stało się DISCO po pierwszym sezonie i którym był ST:Picard od samego początku. Już myślałem, że to moja wina, że po prostu skostniałem umysłowo i trzymam się uparcie nostalgii, ale kurde nie - ST:LD i ST:SNW naprawdę przyjemnie się ogląda. Owszem - trzymają się starych zasad typu planeta/obcy tygodnia i pod koniec odcinka wszystko wraca do jakiej takiej normy. Nie mniej jednak w przeciwieństwie do swoich poprzedników z końcówki XX wieku postacie mają lepszą pamięć i traumy, ale też i fajne rzeczy potrafią pamiętać nawet przez kilka odcinków.


Ciekawe, czy kiedyś nakręcą crossover z Gwiezdnymi Wojnami…


P.S. Nie, raczej nie wracam na dłużej. Ten blog był, jest i zapewne pozostanie martwy. Nawet w czasach jego największej świetności wchodziły na niego może ze dwie osoby dziennie, z czego obie po to, żeby zostawić spamerski komentarz.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Obrażać też trzeba umieć!”

W zasadzie ten jeden cytat wystarczyłby za cały wpis. Nie wiem, czy w tym ukopanym kraju uchował się jeszcze ktokolwiek powyżej 25 roku życi...