3 marca 2018

Septoplastyka (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2014-03-02

Tak jak obiecałem wcześniej – pora na kilka słów o tym, jak to dałem sobie dobrowolnie rozkwasić nos.

Rzecz zaczęła się blisko rok temu. Miałem paskudne przeziębienie i za cholerę nie mogłem się pozbyć kataru. Lekarka skierowała mnie do laryngologa na profilaktyczne płukanko zatok. Zabieg okazał się całkowitym fiaskiem, ponieważ połowa mojego nosa praktycznie nie działała (btw – bogu dzięki za to, że nie muszę z większością lekarzy i specjalistów użerać się w państwowej służbie zdrowia – nie dałbym rady wyleczyć wtedy choćby kataru). Dostałem skierowanko. Miesiąc później wybrałem się do szpitala na wyznaczenie terminu kwalifikacji. Był dwa miesiące później. Na kwalifikacji dowiedziałem się, że muszę „męczyć się ze swoim nosem”. Nie wiem czy się męczyłem, bo miałem go w życiu złamane co najmniej trzy a w najgorszym wypadku nawet pięć razy (dwa razy miałem prawdopodobnie złamany nos jako dziecko – nikt mnie nie bił, po prostu byłem dość niebezpieczny sam dla siebie i czasem atakowałem twarzą twarde powierzchnie). Dla pewności przyjmuję średnią – cztery razy. Wg lekarza trzeba się tym było w miarę szybko zająć, czyli za kolejne osiem miesięcy.

Takie okresy oczekiwania są chore. Czekasz w sumie 10 miesięcy na zabieg. Nie wiem dlaczego mnie to dziwi – niektórzy ludzie czekają na swoje zabiegi po dwa lata i to często na zabiegi których potrzebują po to, żeby w ogóle żyć, a nie po to, żeby poprawić sobie komfort życia jak ja. Nie mniej jednak co innego jest o tym czytać, a co innego samemu tego doświadczyć. Tak naprawdę dla mnie to było coś dobrego, bo bardzo nie chciałem tego zabiegu. Nikt mnie specjalnie nie namawiał, ale mniej więcej wtedy zacząłem u siebie podejrzewać epizody bezdechu sennego, a że doczytałem gdzieś, że korekta przegrody nosa może to załatwić postanowiłem zaryzykować i dopiero jak nie podziała zacząć to badać i leczyć. Wracając jednak do meritum – przez ten czas zdążyłem o sprawie trochę zapomnieć i w znacznym stopniu się z nią oswoić.

Strach wrócił do mnie jakieś dwa tygodnie przed zabiegiem. Trzeba było załatwić trochę papierologii. A to zezwolenie na zabieg od lekarza (dziękuję ci prywatna, opłacana znacznie mniejszymi pieniędzmi niż składka zusowska, służbo zdrowia), a to zaświadczenie, że zęby w porządku (i znowu podziękowania dla prywatnego gabinetu gdzie udało mi się to załatwić razem z leczeniem „od ręki”). Wcześniej jeszcze badanie krwi w szpitalu gdzie mieli mnie naprawić. Koniec końców, zdążyłem ze wszystkimi papierami bez problemu i zadyszki. Nadszedł dzień sądu.

Zgodnie z karteczką, którą dostałem na kwalifikacji (i jakimś cudem nie zgubiłem przez ten czas) i zaleceniem pielęgniarki stawiłem się na izbie przyjęć oddziału otorynolaryngologicznego o godzinie 8.00. O godzinie 9 pojawił się wreszcie lekarz (godzina zmarnowana), potem tak wyszło, że puściłem dzieci przodem (po co miały się męczyć na korytarzu) i o 10 było po badaniu. Koło 10:30 po załatwieniu kolejnej dawki papierologii pojawiłem się wreszcie na oddziale po to tylko, aby się dowiedzieć, że nie ma dla mnie łóżka. Łóżko znalazło się godzinę później. W pokoju dzieci, które puściłem wcześniej. Myślicie, że mi dokuczyły? Skąd. Wbrew pozorom jestem już całkiem uodporniony na dzieci, a te były w miarę cicho. Wkurzyło mnie co innego. Że zabieg mam następnego dnia. To nie były zmarnowane godziny, tylko cały dzień w dupie... No to ja się kurwa nie dziwię, że szpitale nie mają kasy jak mogłem jeden dzień dłużej posiedzieć w pracy i przyczynić się do wzrostu PKB. A sorka – zrobili mi jedno badanie – EKG. Mogłem je sobie zrobić sam (oczywiście prywatnie), ale jakoś to przełknąłem. Wnerwiło mnie zrobienie ze mnie małpy w zoo, bo moją (jak się później okazało zmasakrowaną) przegrodę musiało zobaczyć aż czterech lekarzy. Nic przyjemnego.

Tego samego dnia, porozmawiała ze mną jeszcze sympatyczna pani anestezjolog. Była skora wytłumaczyć mi wszystko o co bym zapytał (a miałem do niej kilka pytań) niestety zgarnęli mnie laryngolodzy żeby sobie na mnie popatrzeć. Sami laryngolodzy nie byli skorzy do tłumaczenia mi czegokolwiek – mieli gotowe formularze i wymagali tylko na nich mojego podpisu (dowiedziałem się z nich, że jednym z powikłań jest wypadnięcie przegrody). W końcu nie mając tego papieru przed oczami nawet nie wiedziałem o co pytać, gdy czas nadszedł, więc aby dowiedzieć się na czym polegało to co mi zrobili musiałem zapytać cioci wikipedii (nie podam tym razem linka, bo mi się nie chce).

W dniu zabiegu zostawiłem portfel i komórkę w depozycie, licząc na to, że je odzyskam po pobudce. Cały ranek i południe oczywiście na czczo, plus jakaś tabletka (podobno uspokajająca), która trochę mnie uśpiła. Obudzili mnie przed zabiegiem, kazali się rozebrać do rosołu, zawieźli na salę operacyjna, a tam zastrzyk w wenflon i taką śmieszną maskę przykładają do twarzy i nagle gaśnie światło. Następne co pamiętam, to jak próbowałem wypchnąć językiem rurkę do intubacji (daremny trud, ale człowiek w takim półśnie nie za bardzo ma szansę na logiczną reakcję) i mi ją wyjmują – potem znowu nicość.

Pamiętam wjazd na salę chorych , ale potem zasnąłem. Jeszcze raz się obudziłem, ale tylko po to, żeby znowu zasnąć. Nie mogło to zająć dużo czasu, a w każdym razie mam takie wrażenie. Wiem, że w pewnym momencie się ubrałem w piżamkę, ostatecznie zwlokłem się z wyra gdy moja żona postawiła oddział na nogi próbując się do mnie dodzwonić – a komórka w depozycie. Dostęp do klucza do depozytu ma pielęgniarka oddziałowa, ale już jej nie było. W końcu jedna z pielęgniarek okazała się na tyle obrotna, że udało jej się dla mnie odzyskać mój środek komunikacji ze światem. Wtedy też zaczęły mnie boleć wszystkie mięśnie. Odkryłem, że nie bolą gdy szwendam się po korytarzu, więc łaziłem ile się dało. W lustrze zobaczyłem, że mój nos, który normalnie jest dosyć wąski teraz mógłby spokojnie należeć do kogoś o negroidalnym typie urody (czytaj: murzyna). Do tego pod nosem miałem taki śmieszny opatrunek, który łapał to co pomimo gąbek wsadzonych w nozdrza próbowało się z nich wydostać. Następnego dnia było tak samo tylko gorzej. Parę razy zalałem się krwią (mówię wam, nie ma to jak drożdżówka z dolewką krwi), kilka razy czułem jak spływa mi po gardle. Dostałem jakieś środki przeciwbólowe, ale mam pewne wątpliwości co do ich skuteczności. W każdym razie nos zaczął dokuczać już w nocy i przez cały dzień napierniczał niemiłosiernie. Znowu musiałem cały czas chodzić, żeby nie bolały mięśnie. Dowiedziałem się wtedy, że winne jest znieczulenie ogólne. Noc była kiepska ale dzień już bardziej znośny, zwłaszcza, że w końcu udało mi się opuścić oddział. Tego samego dnia w domu dostałem kataru.

Przez kolejne cztery dni byłem słaby, z obolałą głową, nosem, gardłem i zębami (gardło od tlenu, a zęby od rurki intubacyjnej). Do tego ciągłe zmiany opatrunków pod nosem i uczucie jakby te sączki w nosie drapały cię po mózgu. W nocy żeby się nie udusić glutami musiałem przyjmować dziwne pozycje. Nadszedł jednak wreszcie dzień wyciągnięcia mi zatyczek z nosa. Sam moment był nieprzyjemny i odrobinę bolesny, ale już po chwili niesamowita ulga. Odessanie szlamu z nosa i do ręki dostałem dwie garście ligniny (a garście mam typowo męskie) i polecenie, żeby przedmuchać kichawę. Powiem krótko – ilość krwi i glutów jakie ze mnie wypłynęły właściwie nie zmieściła się w dwóch moich garściach. Szybko się zatkałem ponownie, ale bez tych sączków i tak już było znacznie lepiej. Wieczorem, w dniu ich wyjęcia wreszcie było lepiej. Udało mi się nawet całą noc oddychać nosem.

Od tego czasu wreszcie zaczyna się robić lepiej. Co prawda ciągle zatykam się glutami, a smarkanie jest dosyć bolesne (cięgle krew i śluz), zwłaszcza, że ilości jakie ze mnie wychodzą ciągle są ponadprzeciętne. Na szczęście z każdym dniem jest trochę lepiej. Nikt mi o tym nie mówił, ale czuję szwy w nosie. Za kilka dni mam znowu pojawić się na oddziale i pewnie wtedy mi je zdejmą.

Na dzień dzisiejszy nie mogę powiedzieć, że poprawa jest jakaś super hiper zajebista i warta tego przez co trzeba przejść. Być może wynika to z faktu, że ostatni raz miałem złamany nos 15 lat temu i od tego czasu zdążyłem się przyzwyczaić do przepływu powietrza jaki mi dawał, natomiast kompletnie odzwyczaiłem się od tego rodzaju bólu (w ogóle od czasu gdy byłem nastolatkiem to strasznie zmiękłem). Z drugiej strony dwa, trzy dni po zabiegu twierdziłem, że w ogóle się to nie opłacało i tylko niepotrzebnie wystawiłem się na ból. Teraz raczej nie mam zdania. Być może za kolejnych kilka dni perspektywa po raz kolejny mi się zmieni.

Pożyjemy zobaczymy.

P.S. Spotkałem się dzisiaj z kimś, kogo jeszcze trzy lata temu uważałem za najlepszego przyjaciela, a kto ponad dwa lata temu z bliżej nieznanych mi przyczyn przestał się do mnie odzywać. Musiałem go „upolować”, a dziś trafiła się wyśmienita okazja. Do tej pory się zastanawiam, czy było warto.
P.S. 2. Trzeba było mieć Ukrainę w dupie tak jak sugerowałem w ostatnim wpisie. Teraz Ruskie będą chcieli nam za to „podziękować” w imieniu Janukowycza.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Znowu roczna przerwa?!

 Zupełnie przypadkiem postanowiłem dziś zajrzeć na te zgliszcza, które kiedyś były blogiem i zorientowałem się, że już od roku nic nie napis...