14 kwietnia 2025

Wybrałem się do prywatnego szpitala, żebyście wy nie musieli

Odzywam się po przerwie. W sumie co się dzieje w kraju i za granicą to chyba wszyscy wiedzą, nie ma więc sensu tutaj kolejny raz tego przypominać. No może można by się popastwić nad słynną debatą w “Końskich”, która okazała się większą farsą niż zwykle. Niestety przed pierwszą turą wyborów prezydenckich w Polsce taki format to farsa. No ale ja nie o tym, a wy też nie o tym chcecie czytać.


Otóż od dłuższego już czasu borykałem się z pewną przypadłością - bezdechem sennym. Diagnoza tego schorzenia to w ogóle jest sprawa dla reportera i w sumie właśnie te perypetie popchnęły mnie w kierunku wydania własnych pieniędzy na coś, co teoretycznie już raz opłaciłem.


Nie wiem kiedy dokładnie się to zaczęło - gdzieś w pandemii, gdy covid przyplątał mi się po raz pierwszy, albo drugi. Od tego czasu miałem olbrzymi problem z regeneracją w czasie snu. Myślałem, że to ta słynna “mgła covidowa” i czekałem aż przejdzie. Z czasem sytuacja się ustabilizowała, ale o powrocie do normalności nie było mowy. Dodatkowo zaczęło pojawiać się kilka innych, dodatkowych objawów - zaostrzyło mi się nadciśnienie, konar nie zawsze chciał zapłonąć, ciągle czułem się zmęczony i niewyspany. Próbowałem zainteresować tym lekarzy do których coraz częściej zaczynałem się wybierać, ale jakby mnie nie słyszeli. W końcu, jak każdy Polak zacząłem najpierw szukać diagnozy na własną rękę wykorzystując w tym celu doktora Google - już nie pamiętam co dokładnie doprowadziło mnie do skojarzenia, że może to być powiązane z chrapaniem i w konsekwencji z bezdechami, no ale jakoś się udało. Byłem już tak zmęczony, że chciałem kupić specjalny aparat CPAP do wspomagania oddychania w nocy, ale pomysł odłożyłem w końcu na półkę, bo nie wiedziałem, czy przez przypadek nie zrobię sobie krzywdy źle dobierając taki aparat samemu, a to wymagało z kolei pełnej ścieżki diagnostycznej. Nie miałem pojęcia gdzie zacząć, skoro lekarze interniści mnie olewali, zacząłem więc szukać od przyczyny - chrapania. I to był strzał w 9. To znaczy zaczęcie od leczenia chrapania było strzałem w 10, ale klinika do której się wybrałem celem przeprowadzenia zabiegu już takim strzałem nie była. Dowiedziałem się, że aby pozbyć się problemu wymagam usunięcia migdałków i plastyki podniebienia, że oni tego nie robią i że 300 PLN się należy i że najlepiej, żeby zrobić pełną diagnostykę u innego lekarza.  Najważniejsze jednak, że dowiedziałem się, że moje przypadłości może rozwiązać lekarz laryngolog.


Diagnostykę oczywiście olałem - zmieniłem po prostu taktykę, zamiast wspominać o bezdechach zacząłem marudzić na chrapanie. Na chrapanie diagnostyka jest prosta - wystarczy zaświadczenie od żony, która z radością ci takie wystawi, byleby wreszcie sama się wyspać. Dzięki temu, że mój pracodawca jest na tyle miły, że opłaca mi pakiet w prywatnej służbie zdrowie wybrałem się do laryngologa z hasłem czy coś da się zrobić z chrapaniem. Okazało się, że można - wyciąć migdałki i zrobić plastykę podniebienia. Nie trzeba było diagnozować bezdechów. Dostałem upragnione skierowanie na operację.


Dla tych, którzy nie wiedzą - w tym kraju, samo wydębienie skierowania to zaledwie ⅓ sukcesu. Z tym skierowaniem idziemy do wybranego szpitala, tam wyznaczają nam termin ale nie przyjęcia, tylko takiej wstępnej konsultacji i na tej konsultacji dopiero dowiemy się kiedy łaskawie nas do szpitala przyjmą. Możemy też wtedy dostać (albo i nie) listę badań do zrobienia. Na samą konsultację można czekać rok, a nawet dłużej. Drugie tyle, albo i więcej poczekamy sobie na właściwą operację. Czekanie dwóch lat mi się nie uśmiechało, bo czułem się już naprawdę źle. Można pokombinować, poszukać szpitali po całej Polsce i znaleźć taki, który ma w miarę normalne terminy, ale to się wiąże i tak z kilkoma wizytami, więc jeśli nie będzie to gdzieś w miarę blisko może się okazać, że takie rozwiązanie jest dość upierdliwe. Opcja numer dwa to szpital prywatny. Po tytule wpisu powinniście się domyślić, która opcja stała się moim udziałem. Co ciekawe, ścieżka jest tutaj bardzo podobna. Umawiasz się na konsultację - czekałem tydzień, a termin operacji wyznaczono mi dosłownie na “za miesiąc”. Akurat tyle, żeby na spokojnie porobić sobie wszystkie zlecone badania, zapoznać się z papierologią i ogólnie na luzie sobie wszystko ogarnąć. Ja oczywiście nie byłbym sobą, gdybym ogarnął wszystko na luzie bo jakoś nie dotarło do mnie, że muszę sobie zorganizować potwierdzenie oznaczenia grupy krwi i na gwałtu rety latałem załatwiać ten ostatni papier (pro tip - jeśli potrzebujesz tego szybko, jedź bezpośrednio do laboratorium, a nie punktu gdzie tylko pobierają krew - wynik na następny dzień). W końcu nastąpił dzień zero. Z kompletem badań w kartonowej teczuszce stawiłem się w szpitalu o wyznaczonej godzinie. Tutaj mała dygresja - ja nie wiem ludzie co wy do jasnej cholery robicie z tymi lekarzami, czy pielęgniarkami, mam wrażenie, że większość z was nie potrafi szybko i zwięźle odpowiedzieć na pytania i wypierdalać w cholerę, żeby inni nie musieli czekać jak debila. Po ponad 30-stu minutach czekania na wezwanie załatwiłem w 5 minut “wejściową” rozmowę z pielęgniarką (która wszystkim innym zajmowała od 10 do nawet 15 minut do chuja!). Po kolejnych pięciu już byłem w drodze na oddział i tutaj niemiłe zaskoczenie…


Człowiek się spodziewał czegoś co najmniej jak z amerykańskiego serialu, łóżka niczym fotel kapitański ze Star Treka (TNG oczywiście), sali jedynki, chromu szkła i nowoczesności bijącej po oczach… a oddział w zasadzie wyglądał tak samo jak każdy inny współczesny, polski oddział szpitalny. Dopiero potem człowiek zauważył kilka dodatkowych szczegółów - takich jak fakt, że sale były dwuosobowe, choć spokojnie weszłyby trzy łóżka, no i łazienka w pokoju też swoje robi. Jako, że byłem sam na sali mogłem sobie wybrać wyrko. Zanim zdążyłem wszystko upchnąć w szafce już pojawiła się pielęgniarka z papierową “piżamką” do operacji i mam się spieszyć, bo już, już na mnie czekają na bloku. No to się streszczałem i jakieś 10-15 minut później rzeczywiście już mnie usypiali. Obudziłem się ze trzy, może cztery godziny później na sali. Różnicę w oddychaniu czułem praktycznie od razu. Od tamtej pory nawet się wysypiam i to pomimo pooperacyjnego bólu. W nocy dane mi było poznać kolejną różnicę pomiędzy państwowym, a prywatnym szpitalem. Cisza. W prywatnym jest znacznie ciszej. Przypuszczam, że może to mieć związek z faktem, że w prywatnym szpitalu większość stanowili jednak ludzie pracujący, bez kompletu dodatkowych schorzeń jakie często stanowią bagaż ludzi starszych. Druga rzecz, że gdy człowiek wstał w nocy ulżyć pęcherzowi, to pielęgniarka od razu sprawdzała czy wszystko jest OK i jeszcze zaaplikowała środek przeciwbólowy (oooo jak ja za nimi tęsknię). Następnego dnia na śniadanko lody i serek Danio. W państwowym nie ważne co ci jest dostajesz to samo co wszyscy. Co było na obiad nie wiem, bo mnie wypisali, dali zalecenia na drogę i obiecałem, że ponownie ich odwiedzę za kilka dni.


Ale tak skupiając się na różnicach - co jest inaczej w prywatnym szpitalu? Jakość obsługi medycznej powiedziałbym, że jest na tym samym poziomie. Płacisz za to, że czekasz na operację miesiąc, a nie dwa lata. Płacisz za to, że cały personel jest miły aż do porzygu, płacisz za żarcie (nie miałem okazji zjeść, ale chociaż popatrzeć dali), które nie jest zwyczajnie obrzydliwe i jest dopasowane do twojego schorzenia. Cena jest wysoka i to bez dwóch zdań, ale jeśli naprawdę męczysz się ze swoim stanem zdrowia i stosunkowo prosty zabieg ma szansę je poprawić, to myślę, że warto.


Kiedy jednak już zejdą środki przeciwbólowe, wtedy zaczyna się prawdziwa jazda…


P.S. Wiedzieliście, że to co wyrabia Trumpek z cłami miało już precedens? Konkretniej za prezydentury Regana - skończyło się dewaluacją dolara, co wzmocniło amerykański eksport. Na krótko, ale zawsze. 


23 listopada 2024

Znowu roczna przerwa?!

 Zupełnie przypadkiem postanowiłem dziś zajrzeć na te zgliszcza, które kiedyś były blogiem i zorientowałem się, że już od roku nic nie napisałem. No cóż - trzeba jakoś tą ciszę przełamać, co też i niniejszym czynię.

21 listopada 2023

„Obrażać też trzeba umieć!”

W zasadzie ten jeden cytat wystarczyłby za cały wpis. Nie wiem, czy w tym ukopanym kraju uchował się jeszcze ktokolwiek powyżej 25 roku życia, kto tego nie słyszał. Dlatego ja nie o tym. No dobra – nie całkiem o tym.

 

Tak, tak Hołownia błysnął na otwarciu tego całego cyrku, pisuary w odwrocie, ale mimo wszystko ciągle odczuwam pewien niepokój – to nie pójdzie tak znowu łatwo. Pislamiści nie rozumieją demokracji i nie rozumieją, że powinni grzecznie oddać władzę w momencie, gdy de facto utracili mandat społeczny do jej sprawowania. Miliony ludzi pokazały im gigantycznego fucka, czy jak kto woli gest Lichockiej, ale oni uparcie wierzą w wykreowaną przez siebie rzeczywistość. Jak bardzo są do niej przywiązani, to trochę inna kwestia – na pewno niektórzy, tacy jak zero, czy jarozbaw bardziej, inni, tacy jak „agent Tomek” znacznie mniej i szybko łapią w żagle pierwszy wiatr zmian, żeby nie porwał ich huragan. Kontynuując meteorologiczną analogię – niektórzy już dawno zaczęli budować sobie schrony przeciwburzowe, inni właśnie zaczęli, sporo jeszcze nie rozumie, że będzie ich potrzebować. Trwa „betonowanie” stanowisk, niszczenie dokumentów i wyrzucanie pieniędzy do przychylnych przemijającej władzy fundacji – czasem są to fundacje z tradycjami, a czasem firmy założone na kolanie przez krewnych i znajomych królika. Burdel po tych rządach politycy będą sprzątać latami (nie jestem tak optymistyczny jak Donald – 400 dni tu nie wystarczy), a długi spłacać będziemy przez dekady. Wścieknę się natomiast, jeśli nie uda się postawić przed trybunałem stanu albo jakoś inaczej ukarać: Sasina, zero, dudriana vel długopisa, maciarenkę, jaszczembia, Szumowskiego choć wątpię, czy uda się jarkacza vel szeregowy poseł, ale kiedy mi wygodnie to premier, albo wicepremier (skubany nieźle się zabezpieczył, chociaż sprawa Srebrnej może mu dać po łapkach).

 

Dudrian w zasadzie może czuć się bezpieczny, bo potrzeba 374 z 560 głosów Zgromadzenia Narodowego (nie ma na to w tej chwili szans). Z kolei do postawienia przed Trybunałem Stanu byłych ministrów, koalicji brakuje 28 głosów (zakładam, że konfa się nie liczy, bo oni tam są nieobliczalni). Z jednej strony bardzo chciałbym zobaczyć jak zero mina rzednie, ale z drugiej nie chciałbym, żeby te 28 głosów zostało „kupionych” – nie oszukuję się jednak, część na pewno będzie.

 

Tak czy siak obecnie przyszłość wygląda nieco mniej ponuro niż wcześniej.

 

P.S. Ciekawe jak długo Hołownia utrzyma fason.

 

10 marca 2023

“Kosmos: ostateczna granica.”

“Oto podróże statku kosmicznego <<Enterprise>>. Kontynuuje on misję badania dziwnych nowych światów. Wyszukiwania nowego życia i cywilizacji. Odważnie podąża tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek.”


Trekkies zapewne już na pierwszy rzut oka wiedzą, że cytat ten pochodzi z czołówki serialu “Star Trek: Następne Pokolenie” i najlepiej w głowie odczytuje się głosem sir Patricka Stewarda. Sam osobiście nie uważam się za hardcorowego trekkie, choć fanem Star Treka już zdecydowanie jestem. Dlaczego nie jestem trekkie? Bo śmiem twierdzić, że Star Trek miał lepsze i gorsze serie. No dobra, to powiedzą wam wszyscy, moje upodobania są jednak nieco inne niż większości.


Dobra, ale od początku. Darujemy sobie jednak opis czy, w ogóle ten ST jest - jeśli ktoś nie wie (są tacy?) to od tego jest Wikipedia. Nie mniej jednak na początku był TOS (The Original Series - choć tak naprawdę ten podtytuł dodano sporo później) - to ten z kapitanem Kirkiem i Spockiem (niektórzy pamiętają jeszcze doktora McCoya). Rany jakie to jest gówno - estetyka rodem z lat 60-tych i to jeszcze niskobudżetowa. Nie wiem jakim cudem to było w stanie odpalić to wszystko co nastąpiło potem…


Potem zaś było znacznie lepiej - końcówka lat 80-tych i początek następnej dekady to ST: The Next Generation - nie będzie chyba tajemnicą, że ten jest moim ulubionym, bo w końcu  z niego pochodzi cytat na otwarcie. Miał oczywiście lepsze i gorsze odcinki - nawet całe sezony, ale gdy kręcisz 7 sezonów po 26 odcinków (policzyłem za was - to 182 odcinki) to ciężko zawsze trzymać poziom. Wyznaczył swoisty standard dla dwóch następnych seriali, czyli ST: Deep Space Nine (ST:DS9) i ST: Voyager (ST:VOY).


Najpierw popastwię się nad pierwszym z nich. Wśród trekkies uchodzi on za arcydzieło, dla mnie to w zasadzie pomyłka. Dla mniej oblatanych w języku Szekspira - “star trek” to “gwiezdna wędrówka”, z kolei “deep space” to zbiorcza nazwa stacji kosmicznych należących do Zjednoczonej Federacji Planet (czyli organizacji dla której te wszystkie statki kosmiczne w ogóle latają). Czyli mamy podróże kosmiczne niejako wokół komina. Ponieważ to było już z samego swojego założenia koszmarnie nudne serial skupiał się nie na eksploracji, a na politycznych intrygach i wojnie z kosmitami. Było to w zasadzie kosmiczne wypaczenie idei martwego już wtedy twórcy całego tego latającego cyrku Gene’a Roddenberry’ego (miał on swoje za uszami, ale założeń tego pomysłu bronił jak niepodległości).


Dobra, koniec końców pojawił się następca - wspomniany wcześniej Voyager. Tutaj nastąpiło przegięcie pały w drugą stronę - wykopano tytułowy statek na drugi koniec galaktyki i kazano mu wrócić do domu. W ten sposób dostaliśmy bardzo niewiele polityki i mnóstwo odkrywania. W moim osobistym rankingu jest lepszy niż DS9, ale słabszy niż TNG. Na fali popularności tych trzech seriali postanowiono iść za ciosem i nakręcić prequel wszystkich tych serii (jeśli jest coś gorszego na tym świecie niż sequel, to jest to właśnie prequel). Tak powstał Enterprise, przemianowany potem na Star Trek: Enterprise (tak, na początku nie miał Star Trek w nazwie). Dodatkowo był jedynym z serii, który otrzymał czołówkę z piosenką, dzięki czemu długi czas mógł chwalić się najgorszą czołówką w serii. Niestety ST:E nie przyciągnął widowni i poprzez swoją prequelowatość sam wpędził się w trochę kłopotów i koniec końców został zakończony po zaledwie 4 sezonach. Jeśli wziąć pod uwagę, że każdy poprzedni serial tej franczyzy (nie licząc gównianego TOSa) zaliczał 7 sezonów, a i filmy pełnometrażowe z załogą znaną z TNG nie radziły sobie najlepiej postanowiono wszystko poprawić zamknąć ten interes aż sprawa nieco nie przyschnie. Projekt został na kilka lat zawieszony w próżni.


Jakieś dziesięć, może więcej lat później Star Trek powrócił do żywych z kolejnym prequelem - może już nie tak odważnym jak ST:E, bo nie dział się 100 czy 200 a ledwie 10 lat przed TOSem, można więc było spokojnie czerpać garściami z uniwersum niespecjalnie przejmując się ograniczeniami. Pierwszy sezon wgniatał w fotel. Drugiego nie szło oglądać. Trzeci był jakimś tam odbiciem, czwarty zobaczyłem do połowy i piątego (ostatniego) nie zamierzam oglądać wcale. Zarąbisty pomysł rozmieniony na drobne, a główna bohaterka jest tak wnerwiająca, że nie mogę na nią patrzeć.


Gdzieś w okolicach końcówki pierwszego sezonu DISCO czy początku drugiego gruchnęła wieść - zamiast znęcać się nad kolejnymi prequelami będą dwa sequele - animowany Star Trek: Lower Decks i kontynuacja ST:TNG zwana dla niepoznaki ST:Picard (nie od nazwy statku, a od kapitana Enterprise z TNG). Lower Decks to petarda. Każdy odcinek jest jednocześnie zabawny i jest kopalnią odniesień do pozostałych seriali. Nie było chyba odcinka, który mógłbym uznać za jednoznacznie zły (jeden czy dwa poniżej średniej, ale panie - co to za średnia!). ST:Picard to z kolei największy zawód. TNG przedstawiało ludzkość po przemianach, dzięki którym mogliśmy podziwiać nieomalże utopię. DS9 poważnie nadwyrężyło ten piękny obraz, ale że działo się na obrzeżach terytorium Federacji można było przymknąć na to oko. ST: Picard to dystopia. To nie jest tylko wywrócenie stolika, to jest wywrócenie, połamanie, podpalenie i wyrzucenie przez okno tego biednego mebla. Dobra, jakoś człowiek przebolał ten pierwszy sezon, gdzie jego marzenia zostały dość poważnie zmasakrowane. Drugi sezon to (kontynuując tradycje DISCO) dno i metr mułu. Człowiek musiał się w zasadzie zmuszać do oglądania (bycie fanem wymaga poświęceń). Potem nadszedł (i w zasadzie ciągle trwa) sezon trzeci, ale mimo iż naprawiono w nim wiele błędów dwóch poprzednich sezonów, to ciągle jest dystopijny. Kurwa - jakbym chciał dystopię to bym sobie odpalił dowolny inny film/serial SF. Nie mniej jednak dwa sezony im zajęło by skapnąć się prawie nakręcić kontynuację. Gdyby to co oglądam w trzecim (na szczęście ostatnim) sezonie było w pierwszym jeszcze mógłbym na to przymknąć oko, ale teraz… no cóż - nie jest tak źle jak z DISCO, ale nie oglądam tego dla przyjemności, a raczej z obowiązku. Wspomniany DISCO miał jednak jeszcze jedną zaletę i jedną potencjalną zaletę - obie są spin-offami.


Pod koniec drugiego sezonu DISCO dowiedzieliśmy się, że odwiedzający przez cały sezon tytułowy statek kapitan Pike doczeka się własnego serialu i to na pokładzie ważnego dla serii statku - Enterprise. Drugim spin-offem mają być przygody… no kurde sam nie wiem jak to streścić w kilku słowach - dość powiedzieć, że baby, która ma jaja ze stali (na szczęście tylko metaforyczne) i ma dołączyć do sekcji 31 - tajnej organizacji wywiadowczej Federacji. Serial, do którego trafił kapitan Pike nazywa się Star Trek: Strange New Worlds i urywa dupę (w pozytywnym sensie). To jest naprawdę przyjemne widowisko i spokojnie polecam każdemu - nawet tym, którzy nie mają zielonego (niczym krew Volkanina) pojęcia o czym ja w ogóle piszę. Wyszło też, że franczyza tworzy wspaniałe seriale, gdy każdy odcinek jest osobną historią i kiepskie, gdy historia rozciąga się na cały sezon. SNW trzyma się tradycji dobrego ST.


Franczyza urodziła też jeszcze jedną serię przeznaczoną dla nieco młodszych odbiorców - ST:Prodigy. Nie mam o niej zdania, bo widziałem zaledwie jeden odcinek. Nie wciągnął mnie, ale nie dlatego, że był zły, tylko że nie był dla mnie (jeśli wiecie co mam na myśli).


Z tego wszystkiego prawie już zapomniałem o czym mam swój ból dupy - otóż przede wszystkim o zawód jakim stało się DISCO po pierwszym sezonie i którym był ST:Picard od samego początku. Już myślałem, że to moja wina, że po prostu skostniałem umysłowo i trzymam się uparcie nostalgii, ale kurde nie - ST:LD i ST:SNW naprawdę przyjemnie się ogląda. Owszem - trzymają się starych zasad typu planeta/obcy tygodnia i pod koniec odcinka wszystko wraca do jakiej takiej normy. Nie mniej jednak w przeciwieństwie do swoich poprzedników z końcówki XX wieku postacie mają lepszą pamięć i traumy, ale też i fajne rzeczy potrafią pamiętać nawet przez kilka odcinków.


Ciekawe, czy kiedyś nakręcą crossover z Gwiezdnymi Wojnami…


P.S. Nie, raczej nie wracam na dłużej. Ten blog był, jest i zapewne pozostanie martwy. Nawet w czasach jego największej świetności wchodziły na niego może ze dwie osoby dziennie, z czego obie po to, żeby zostawić spamerski komentarz.


11 maja 2022

Blog odzyskany

 Okazuje się, że większość mojego starego bloga przetrwała sobie w czeluściach Internetu.

Gdyby ktoś miał zamiar zmarnować sobie kilka godzin życia i poczytać - proszę się nie krępować i skorzystać z tego linka: https://web.archive.org/...

13 marca 2022

Wojna, wojna i szkoda, że nie po wojnie…


Ale kiedyś po tej wojnie już będzie. I co wtedy? No właśnie, co?


Niezależnie od tego kto wygra i w jakim stylu Zachód coś będzie musiał z Rosją zrobić. Rosja póki co sama umieszcza się na pozycja państwa z którym nie warto współpracować, bo zachowuje się jakby było dzieckiem w piaskownicy, które grozi innym dzieciom pobiciem bo te nie chcą się z nim bawić. Stała się jak to mówią anglosasi “rouge state”, albo nieco dosadniej jak mówimy my - “państwem bandyckim” i trzeba coś z tym państwem zrobić, bo inaczej nie będziemy mieli tutaj spokoju.


Zastanawiam się więc co takie można by zrobić, aby Rosję nie tyle osłabić, co powalić na kolana w taki sposób, żeby się z tych kolan przez dziesięciolecia nie mogła podnieść. Rosja udowodniła już, że nie jest specjalnie bezpieczną przystanią dla kapitału zachodniego, spora więc część tegoż nie wróci tam tak chętnie jeszcze przez jakiś czas. Nie mniej jednak uważam, że sankcje i międzynarodowa izolacja powinny być utrzymane co najmniej przez dekadę. Ewentualne ich zdjęcie powinno nastąpić dopiero po denuklearyzacji Rosji, a także jej podziale na kilka mniejszych państw.


Aby się to udało trzeba niestety do zabawy wciągnąć azjatyckie potęgi, a przynajmniej Chiny. Powinno im się obiecać wschodnią część Syberii (w zamian za zrzeknięcie się roszczeń w stronę Tajwanu, oraz uwolnienie Tybetu i Ujgurów) i to powinno ich zadowolić, jako, że to bardzo pragmatyczni ludzie i mogliby na tym sporo zyskać. Przy okazji można by odpalić Wyspy Kurylskie Japończykom - na pewno się ucieszą. Z drugiej strony nieco mniej zadowolone z tego mogą być Indie, ale tak po prawdzie to akurat w tym nie byłoby nic złego, bo trzymałyby ChRL w szachu.


Ale to wszystko raczej nigdy nie będzie mieć miejsca, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto postawi swój własny mały interesik naprzeciw interesom ogółu…


P.S. PiSuary w formie - teraz przestały uznawać wyroki ETPCz - na szczęście wyrok wydał sędzia dubler, więc będzie można go unieważnić jakby co.


6 marca 2022

“Back in the US… back in the US… back in the USSR”

Lubię retro. Ok, nie wszystko retro, tylko lata 80-te. I to raczej nie te polskie, szare,brudne i biedne, tylko te z amerykańskiego snu. Zapomniałem tylko, że lata 80-te to też Związek Radziecki, i jako, że moda na wszystko kiedyś wraca, to i na ten potworek wróciła.


Przyznam szczerze, że choć zaliczyłem stan wojenny, to byłem na tyle mały, że nic z tego nie pamiętam, a czołgi na ulicy widziałem jak kręcili “Czarny Czwartek” w Gdyni. Krótko mówiąc nie mam zielonego pojęcia jak to może wyglądać, jak czują się Ci wszyscy ludzie na Ukrainie, którzy walczą z rosyjską (a może radziecką?) machiną wojenną, albo po prostu widzą wrogie czołgi na ulicach.


Abstrakcja.


Codziennie sprawdzam czy Kijów jeszcze się broni, które miasta walczą z najeźdźcą, a które uległy. Wiarołomstwo rosyjskich władz przekroczyło wszystkie możliwe granice, gdy nie potrafią dotrzymać słowa dłużej niż przez 20 minut. Z armii czerwonej wychodzą demony przeszłości i znowu najbardziej muszą się ich obawiać “wyzwalani” cywile (mamy nawet związaną z tym historię rodzinną, gdy moja babcia mieszkająca przed wojną w okolicach Polsko-Pruskiej granicy po wojnie w twarz powiedziała NKWDziście czy innemu SBkowi, że do Niemców nic nie ma, bo jak jej syn był chory to dali opału do pieca, a czerwonoarmiejcy ją pobili i ukradli pierzynę - jak to się stało, że babka nie wylądowała w jakimś obozie pracy po tym wyznaniu - nie wiadomo). Najgorsze są chyba jednak zdjęcia uszkodzonych ostrzałem bloków - to często te same gówniane konstrukcje z wielkiej płyty co i u nas, albo pseudo nowoczesne wieżowce, a równie “oryginalnej” estetyce jaką widać na naszych osiedlach. Widzisz jakie w nich są wyrwy, ślady ognia… Bardzo łatwo wyobrazić sobie, że to są sceny z Polski.


Tak jak kiedyś uważałem, że Polska popełnia bardzo duży błąd popierając Ukrainę gdy Ruskie kradły im Krym, tak teraz widzę jak bardzo się myliłem. Teraz z całego serca życzę im, aby doprowadzili Putina na stryczek, a armię czerwoną wyrzucili ze swojej ziemi. Jestem pełen podziwu dla Ukraińców, bo sam wcale nie jestem pewien, czy na ich miejscu byłbym równie odważny (a przypuszczam, że nie).


W Polsce z kolei - naprawdę miło jest patrzeć na tą spontaniczną akcję zbierania darów i rozdawania ich uchodźcom. Ludzie oddają rzeczy, które mogą się uciekinierom przydać, przyjmują ich pod swoje dachy, dają jeść (moja żona dwa razy przetrzepała dom żeby coś dla nich znaleźć i się podzielić). Jak na razie jako kraj przyjęliśmy milion uchodźców. Nawet nie próbuję zgadywać na ilu się skończy, a trwa to ledwo od tygodnia. Na ulicach coraz częściej słychać ukraiński, a i samochodów z ichnią flagą też znacząco przybyło. Na razie, póki wszyscy są w szoku jakoś to idzie. Oby za te dwa, trzy miesiące szło równie dobrze, bo na pewno mnóstwo rzeczy się zmieni.


Idzie też niewątpliwie związany z tą wojną kryzys gospodarczy. Sam widziałem dzisiaj litr (w prawdzie uszlachetnionego ale zawsze) diesla za 7,19 PLN - to rachunek od Putina za sankcje. Należy się spodziewać, że spowoduje to (do spółki z państwowym rozdawnictwem), że inflacja wystrzeli już teraz w kosmos. No ogólnie może być nieciekawie. Najgorsze jest jednak to, że nawet jeśli Rosja potulnie podwinie ogon i wróci na swoje miejsce to bez zmiany tamtejszych władz na takie nieco bardziej słowne nic nie wróci do jako takiego porządku. Robienie interesów z Rosją jest w tym momencie obarczone bardzo dużym ryzykiem więc bez zmiany warty (i to takiej znaczącej) na Kremlu zachodnie firmy nieprędko uwierzą w to, że Rosja jest wiarygodnym partnerem w interesach.


A już całkiem nie rozumiem w co grają Chiny. Rozumiem, że chcą wziąć Rosję pod swoje opiekuńcze skrzydełka, ale strasznie jestem ciekaw jak mają zamiar to zrobić. Teoretycznie mają u siebie z Tajwanem dość podobną sytuację i wielokrotnie powtarzali, że jeśli Tajwan sam się do nich nie przyłączy, to rozwiązanie siłowe jest na stole. Tymczasem nie poparli radzieckiej agresji na sąsiada. No ale relacje Chińsko-Rosyjskie nigdy nie należały do prostych.


Kończąc już - z jednej strony strasznie jestem ciekaw co wyniknie z tej awantury, a z drugiej chciałbym, żeby już było po niej.


P.S. Zwróćcie uwagę na fakt, że duża część antyszczepów nagle zaczęła popierać kremlowską politykę. 

P.S.2 - Wirus nigdzie sobie nie poszedł.



11 stycznia 2022

Troszkę minęło...

No cóż - jakby nie patrzeć, to czas płynie nieubłaganie. Wirus zbiera żniwo, rządzący udają, że już dawno go zwyciężyliśmy i dają nam prezent w postaci "polskiego wału", który na dodatek parę dni po wejściu w życie jest już gorączkowo łatany. Czyli krótko mówiąc: nowy rok, stary syf.
Miniony rok, to jednocześnie porażka i zwycięstwo nauki. Zwycięstwo, bo nauka stworzyła szczepionkę (a nawet kilka) na to szpiczaste gówno, które męczy nas od dwóch lat, porażkę, ponieważ tak wielu ludzi nie chce zrozumieć, że jej przyjęcie jest jednym z warunków szybszego powrotu do normalności.

Zresztą - jeśli tylko ktoś to czyta, to wszystko to już wie, bo tam był. Nie był zaś w mojej strefie osobistej, w której dla odmiany nie dzieje się nic (co akurat nie jest złe, bo nie każda zmiana jest na lepsze). Najbliższa moja rodzinka póki co uniknęła wirusa, straciłem kilka osób z nieco dalszej na jego rzecz i nie, nie obrazili się na mnie, tylko zwyczajnie kopnęli w kalendarz.

Tak czy siak istnieje pewna, niewielka szansa, że reanimuję tego bloga po tej rocznej zapaści. Całkowity brak odwiedzających, do tego zresztą kompletnie niezależny od tego czy ukazują się kolejne wpisy, czy też nie bardzo niestety nie zachęca, no ale może się uda.

P. S. Żyjcie długo i pomyślnie i niech Moc będzie z wami.

16 stycznia 2021

Na ile PiS podobne jest NSDAP?

 Od dłuższego już czasu nic nie pisałem - pandemia się dzieje, PiS głupieje i ogólnie - nic człowiek ciekawego nie miał do powiedzenia. Z drugiej zaś strony spełniałem się twórczo w komentarzach na różnych portalach (ale w takich, gdzie komentarze trzymają jakiś tam względny poziom - nie onet, czy wp, co to to nie), oraz na ryjksiążce, gdzie nieopatrznie dodała mnie do znajomych koleżanka ze studiów mojej żony. Jako, że nie w głowie mi romanse, a poza tym wrzucała ona mnóstwo, ale tak naprawde dużo pro-pisuarowych rzeczy miałem przez kilka miesięcy trochę używania, zwłaszcza, że przynajmniej raz w tygodniu udawało mi się wykazać hipokryzję w udostępnianych przez nią materiałach. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i wywaliła mnie ze znajomych, dzięki czemu nie mogę już śledzić i komentować tego co wrzuca. Będę musiał chyba założyć jakieś fejkowe konto i pomęczyć fanów obecnej władzy. W przeciwieństwie do tego tu, ryjksiążkę przynajmniej ktoś czyta…

Nie mniej jednak do skrobnięcia tych kilku słów dzisiaj natchnął mnie - a jakże - kolejny z tekstów podrzucony przez wspomnianą wcześniej koleżankę z którego wynikało, że faszyzm albo nazizm to forma socjaldemokracji. No cóż - jeśli jest to prawdą, to w takim razie pis jest na lewicy. Szok i niedowierzanie? No cóż na pewno nie dla osób znających odrobinę historię i scenę polityczną w Polsce.


Otóż w internecie można znaleźć całkiem wiele, mniej lub bardziej obudowanych argumentami, tekstów udowadniających, że pis to tak naprawdę żadna tam chadecja, czy konserwatyści - to zwykły, ordynarny narodowy socjalizm. Trzeba tylko nie brać pod uwagę tego co sami mówią o sobie, a co mówią o całej reszcie, do czego dążą i czego się obawiają.


Naprawdę chciałem się pokusić o poważną, popartą przykładami analizę na podstawie artykułu zamieszczonego w Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/Narodowy_socjalizm#Podstawowe_elementy_ideologii_nazistowskiej) i punkt po punkcie porównać działania PiSu (oczywiście dopasowane do realiów zarówno współczesnego świata, jak i państwa w którym PiS funkcjonuje), ale długość artykułu i jego szczegółowość trochę mnie - przyznaję - przerosła. W ogólności - przyjmując kryteria, które opisałem - zgodność programów NSDAP i PiS szacuję na gdzieś pomiędzy 60 a 80%. Oczywiście - póki co PiS nie stworzył zbrodniczego, totalitarnego reżimu, choćby dlatego, że nie ma tak szerokiego poparcia jakie miała NSDAP no i ma nad sobą UE, którą ciągle próbuje wystrychnąć na dudka, więc na pewno nie może ot tak sobie odsłonić wszystkich kart jakich chciałby użyć w grze.


Pomińmy więc oczywistości - PiS raczej nie będzie nam tutaj budować obozów koncentracyjnych, ani prowadzić rządów terroru.


Krótko porównać jednak można podstawowe elementy ideologii nazistowskiej z tym, co robi nam tutaj PiS. 


  1. Rasizm

Nie ulega żadnej wątpliwości, że NSDAP była organizacją skrajnie rasistowską. Czy PiS jest rasistowski? Wydaje się, że nie w dosłownym sensie. Na pewno jest szownistyczny - ciągle szuka jakichś zewnętrznych wrogów najczęściej upatrując ich w tych przebrzydłych Niemcach, a czasem ogólnie UE. W ogóle można odnieść wrażenie, że oni się tam tych Niemiec jakoś strasznie boją, a już zwłaszcza ich pieniędzy i mediów. Widać też wyraźną niechęć do Żydów i Arabów (zwłaszcza migrujących do Europy). Co bardzo ciekawe - bardzo rzadko się słyszy, żeby politycy PiS atakowali Rosję i Rosjan. 5/10 punktów.


  1. Antyslawizm

W przypadku PiS raczej mowa powinna być o antygermanizmie i to do niego się odniosę. Oczywiście nic nam nie wiadomo o planach masowej eksterminacji ludności germańskiej po siłowym anektowaniu RFN do spółki z Węgrami. Antygermanizm jest za to bardzo często pojawia się w wypowiedziach polityków PiS - choć znacznie łagodniejszy niż to co fundowała ustami Hitlera NSDAP. 7/10 punktów.


  1. Odrzucenie demokracji i rządy jednostki

O ile Hitler otwarcie odrzucał parlamentaryzm i mówił o rządach silnej ręki, o tyle u Jarkacza nie słychać tego w deklaracjach, ale komentarze jego i jego współpracowników to już inna sprawa. Dowodziki:

https://wiadomosci.wp.pl/nieoczekiwana-reakcja-ryszarda-terleckiego-durna-opozycja-6596062471588832a

https://wyborcza.pl/1,76842,3123735.html (polecam przeczytać w całości, choć to tekst z 2006 roku nic się praktycznie nie zmieniło od tego czasu!)

No i fakt, że Jarkacz kieruje partią od 2003 roku, a premier nie konsultuje się w swych decyzjach z rządem, tylko z “Nowogrodzką”. 8/10


  1. Imperializm

O imperializmie w dosłownym sensie nie można mówić w wykonaniu PiS - uwarunkowania polityczno-geograficzne nie pozwalają nam nawet o tym marzyć. Szowinizm to za mało 0/10


  1. Antykomunizm i wrogość wobec marksizmu

Gdyby wziąć pod uwagę deklaracje to trzeba by przyznać 15/10 punktów. Jednakże biorąc pod uwagę, że atakowani są tylko komuniści polscy i to mimo faktu, iż w PiSie jest trochę osób powiązanych z PZPR. Dowodzik: 

https://www.newsweek.pl/polska/polityka/komunisci-i-agenci-kaczynskiego/k3qhxl6

Żeby było jeszcze śmieszniej - bardzo rzadko słyszy się krytykę ZSRR i komunistów radzieckich ze strony polityków PiS - dość to intrygujące, zwłaszcza w świetle blisko 45 letniej okupacji naszego kraju przez Armię Czerwoną. 

Mimo wszystko 5/10


  1. Stosunek do homoseksualistów

Tutaj sprawa jest jasna i czysta zarówno NSDAP jak i PiS tępiły homoseksualistów - choć w przypadku tych drugich wynika to najprawdopodobniej nie z pobudek ideologicznych, czy nauki kościoła a zwyczajnie jest to kolejny wróg, którego można w razie co wyciągnąć z kapelusza. Oczywiście PiS nie morduje ich jak popadnie, tylko obrzydza im życie do tego stopnia, że wykańczają się sami. 10/10, ale tylko dlatego, że NSDAP w swych początkach “waloryzowała” związki homoerotyczne, co “kasuje się” z późniejszym wsadzaniem homoseksualistów do obozów koncentracyjnych. Swoją drogą w PiS również istnieje kilka poważnych “nieścisłości” w temacie - Macierewicz chętnie i blisko współpracujący z młodymi mężczyznami, a także Jarkacz, który nigdy nie miał żony. Trochę materiałów na ten temat: https://thefad.pl/aktualnosci/znani-politycy-o-homoseksualizmie-jaroslawa-kaczynskiego/ 

https://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/pawel-rabiej-zostal-nazwany-mezem-kaczynskiego/lf3n0yx




W samych podstawach mamy więc 35/60 punktów czyli blisko 60%, ale gdyby sprawę potraktować zerojedynkowo - na zasadzie jest/nie ma odpowiednika to mamy już 5/6 czyli ponad 80%.


Polecam zapoznać się z artykułem na wikipedii i samemu poszukać podobieństw. Jest ich tam sporo więcej. 


P.S. Wypiszcie się ze szczepień, bo inaczej długo będę musiał czekać na swoją kolej.



2 sierpnia 2020

Fuks

Robert siedział rozparty w fotelu swojego pojazdu średniego zasięgu. Wystartował kilkanaście minut temu i chciał jeszcze przez chwilę popatrzeć na Ziemię zanim wyruszy w dalszą podróż. Był to taki jego mały rytuał, który powtarzał za każdym razem, gdy wiedział, że opuszcza swoja rodzinną planetę. Tym razem czekał go półroczny kontrakt w systemie Gwiazdy Barnarda. Niby relatywnie niedaleko, ale podróż to i tak co najmniej trzydzieści dni w jedną stronę, czyli jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem Ziemię zobaczy następny raz za jakieś osiem miesięcy.


Znajdował się w studni grawitacyjnej planety, ale miał wystarczającą prędkość aby utrzymać się na orbicie. Zdjął nogi z pulpitu, westchnął i uruchomił pulpit sterowniczy, na którym od razu wyświetliła się przygotowana wcześniej lista kontrolna czynności koniecznych do przeprowadzenia przed podróżą w głębokim kosmosie. Robert nienawidził list kontrolnych, a już tej w szczególności, ale choć całym sercem wyrywał się, by wszystko zrobić bez niej, to sumiennie wykonywał wszystkie czynności, sprawdzał każdą kontrolkę, czujnik, czy wskazanie przyrządów. 


Już raz zapomniał o - wydawałoby się podstawowej czynności - włączeniu głównego deflektora. Zepsuty alarm nie mógł powiadomić go o tym braku, choć normalnie powinien wypełnić całą sterownię błyskami czerwonych świateł i kakofonią dźwięków ostrzegawczych. Na szczęście zanim jeszcze zdążył nabrać prędkości zderzył się z mikrometeorytem wielkości monety. Różnica prędkości była niewielka, skończyło się na zarysowaniu powłoki przedniego iluminatora, lecz w przypadku prędkości podróżnej taki okruszek przebiłby cały pojazd na wylot i nawet jeśli po drodze nie uszkodziłby niczego bardzo ważnego szanse wyjścia takiej przygody były raczej minimalne. Włączony deflektor pozwalał na odparowanie mniejszych kamieni, odepchnięcie większych, a te naprawdę duże z którymi sobie nie radził dawały już się wykryć przez czujniki z wyprzedzeniem na tyle dużym, że pozwalało to je ominąć bez większych problemów. W czasie lotów atmosferycznych deflektor sprawdzał się z kolei jako osłona ablacyjna i pozwalał, na przemieszczanie się z dużymi prędkościami bez narażania kadłuba na przegrzanie się i uszkodzenie w skutek tarcia powietrza o jego powierzchnię.


Mniej więcej w dwóch trzecich sprawdzania oficjalnej listy startowej poddał się i postanowił chwilę odpocząć mentalnie zanim dokończy pracę. To było tak ogłupiające zajęcie, że po prostu nie dało się inaczej. Zamiast jednak tępo gapić się na własne buty w myślach sprawdzał swoją własną listę kontrolną. Była to lista rzeczy, które zabrał ze sobą na podróż - nic tak niezbędnego jak jedzenie i woda, raczej książki, gry i holofilmy. Zawsze zabierał ze sobą znacznie więcej niż był w stanie rzeczywiście przyswoić, ale nie miało to żadnego podłoża praktycznego - po prostu taki był.


Jego pojazd zapewniał mniej więcej czterdzieści metrów kwadratowych powierzchni życiowej. Żonglując ustawieniami pokładowego systemu grawitacji mógł z łatwością wykorzystać dokładnie każdy skrawek podłogi, lub sufitu, a to co dziś było czym i w jakim stopniu zależało już tylko od jego humoru. Robert cenił go za to, bo choć nie był to synonim luksusu, to znakomicie sprawdzał się jako jego zastępczy dom.


Ostatnie westchnienie i do roboty. Ponownie uruchomił ekran z którego przed chwilą korzystał i chciał wrócić do znienawidzonej czynności, gdy nagle zaczęły rozbrzmiewać alarmy. Pierwszy włączył się alarm ostrzegający o zbliżającej się kolizji - było to o tyle dziwne, że jeszcze nie opuścił orbity Ziemi, gdzie wszystko w zasadzie podlegało nadzorowi, za chwilę włączył się kolejny - ostrzeżenie o zaburzeniach pola grawitacyjnego. Ten mógł się nie włączać - żołądek Roberta oznajmił swoje niezadowolenie prawie równocześnie z maszyną. Dopiero trzeci alarm zaczął rozjaśniać sytuację - ostrzeżenie o lokalnym zaburzeniu pola podprzestrzennego. Skoro to nie Robert był w podprzestrzeni, to znaczy, że coś się chce z niej wydostać, a mnogość alarmów oznacza, że jest nie tylko duże, ale, że jest też dość blisko. Dosłownie kilka sekund później zauważył deformacje przestrzeni tuż przed swoim dziobem - jeśli czegoś nie zrobi za chwilę zderzy się z tym, co wynurzało się z podprzestrzeni. Lata poruszania się po Ziemi wyrobiły w nim odruch zatrzymywania się, gdy nie chciał się z czymś zderzyć, nie zastanawiając się więc zbyt wiele gwałtownie włączył “całą wstecz”. Silnik gwałtownie zwiększył moc jęcząc w głośnym proteście. Urządzenie nie było rozgrzane, a i nawet gdyby było takie gwałtowne zmiany obciążenia nie wpłynęłyby szczególnie zbawiennie na jego trwałość.


Pojazd Roberta wytracił znaczną część swojej prędkości, ale kosztem awarii brutalnie potraktowanego silnika.


- Kurwa! Co ty odpierdalasz?! - krzyknął w kierunku anomalii, z której po chwili zaczął wynurzać się olbrzymi wycieczkowiec.


Będąc naprawdę blisko Robert był w stanie odczytać nazwę statku wypisaną kilkunastometrowymi literami na jego burcie - Queen Mary XXVIII. Robert już chciał rzucić się do komunikatora, aby zwymyślać kapitana drugiej jednostki, ale drugie spojrzenie na nowo przybyły statek uzmysłowiło mu, że to raczej nie ma sensu. Queen Mary XXVIII na co dzień mogła pochwalić się sylwetką ponad dwukilometrowej długości, a tymczasem z podprzestrzeni wynurzyło się może 500 początkowych metrów i to też w nienajlepszym stanie.Widać było rozdarcie poszycia ciągnące się wzdłuż prawie całego fragmentu kadłuba i wydobywające się z niego  obłoki zamarzającej atmosfery. Kilka dziur w których pojazd Roberta zmieściłby się ze sporym zapasem również wyglądało złowieszczo. Oprócz atmosfery Queen Mary gubiła również ciała osób przebywających na pokładzie i masę drobnego i większego śmiecia. Obserwację przerwała Robertowi eksplozja wykwitła na burcie wraku wycieczkowca. 


Robert ocknął się z początkowego szoku i chwycił za komunikator. Gdy tylko go włączył od razu zasypała go kakofonia wywołań - nie tylko on to widział, w końcu w tym sektorze były setki statków mniejszych i większych. Posłuchał komunikatów przez chwilę chcąc wyłapać jakieś transmisje z wraku, ale żadna z wypowiedzi nie pasowała do kogoś, kto mógłby na nim być. 


Pojazd Roberta wytracił już prawie całą prędkość i zaczynał powoli opadać w głąb studni grawitacyjnej Ziemi, łagodnie kierując się najcięższą swoją częścią - rufą - w kierunku środka masy planety. Gdy przechył osiągnął około czterdziestu pięciu stopni Robert usłyszał kanonadę uderzeń o poszycie jego własnego pojazdu.


- Cholera… Co to ma kurwa znowu być? - powiedział do siebie. - Pewnie odłamki z tamtej eksplozji.


Zaniepokojony sytuacją postanowił jak najszybciej zmienić orbitę. Listę kontrolną miał załatwioną, no a w każdym razie najważniejszą jej część. Szybko więc przełączył niepotrzebny już widok na tryb nawigacyjny i chciał rozpocząć sekwencję uruchamiania silnika.


- No tak… Łatwo nie będzie. - pomyślał widząc litanię komunikatów diagnostycznych informujących go o tym, że silnik już wcześniej zastrajkował w proteście przeciwko brutalnemu traktowaniu i nie wystarczy go po prostu wyłączyć i uruchomić ponownie.


Robert gorączkowo zaczął sprawdzać dwie rzeczy - swój pułap i w konsekwencji ile ma czasu na naprawę zanim wejdzie w atmosferę i zamieni się w niej nawet nie w skwarek, lecz obłoczek pary. Wynik nie bardzo mu się spodobał - miał 15 minut jeśli uda mu się uzyskać maksymalny ciąg z silników. Jeśli nie wyrobi się w tym czasie będzie mógł już tylko próbować wylądować mając nadzieję, że atmosfera i ciąg silników spowolnią go na tyle, że manewr nie zakończy się przerobieniem go na naleśnik. Uruchomił stoper i przystąpił do napraw. Naprawy w kosmosie nie należały do najłatwiejszych, na szczęście dużą część z nich dało się przeprowadzić z wnętrza kadłuba, o ile oczywiście poszycie nie było przebite w okolicach komory silnika. Podchodząc do pokrywy sprawdził ciśnienie w panujące wokół maszyny - wydawało się stabilne. Zdjął pokrywę i wszedł do środka. Jednocześnie uruchamiając tablet z listą uszkodzeń. Smród spalonej izolacji kręcił go w nosie i drapał w gardło. Robert jednak nie chciał poddać się tak łatwo. Mimo iż nie było ich na liście Robert zaczął od sprawdzenia bezpieczników. Trzy z nich były kompletnie usmażone. Ten od pokładowego systemu rozrywki postanowił wymontować i się nim nie przejmować, pozostał drugi od sterownika dozownika paliwa i trzeci od recyrkulacji wody pitnej. Oba szybko dołączyły do pierwszego zabezpieczenia. Tylko jeden z nich był naprawdę istotny w tej sytuacji, ale i tak nie miał nic by go zastąpić. Wziął do rąk tablet i uruchomił schemat instalacji elektrycznej - znalazł potrzebny bezpiecznik w systemie podtrzymywania życia. Bez większej zwłoki przełożył go na nowe miejsce. Tlenu wystarczy mu na dłużej niż potrzeba do wylądowania ta krypą. W obawie przed utratą ostatniego bezpiecznika przed jego włączeniem przeprowadził szybką diagnostykę obwodu - gdzieś ciągle było zwarcie. Szybka inspekcja znalazła źródło problemu - kawałek blachy wbił się w poszycie kadłuba i naruszył izolacje kabli powodując zwarcie. Pozbycie się intruza nie wchodziło w tej chwili w grę ponieważ nie miał czasu na uszczelnianie kadłuba po tym jak usunąłby odłamek, który w tej chwili pełnił też i rolę korka dla otworu, który sam zrobił. Robert polał wszystko uszczelniaczem licząc na cud i zabrał się za dorabianie kawałków kabli, dzięki którym mógłby ominąć uszkodzony rejon. Po skończonej naprawie i powtórnej diagnostyce włączył bezpiecznik.


Nie zrobił jeszcze nic z listy, a już stracił połowę czasu jaki miał na naprawę. Ryzyko jakie podjął zajmując się naprawą uszkodzenia opłaciło się jednak - znaczna część alarmów zniknęła. Wraz z komputerkiem inżynierskim przeprogramował układy dostarczania energii do mniej wymagających układów silnika. Po prostu wyłączał wszystko co uznał za zbędne przekierowując przez uwolnione układy energię dla układów, które miały uszkodzone zasilanie i które uznał za niezbędne do wylądowania. W kilku miejscach musiał pójść na kompromis i uznał, że bardziej niż automatyka przeciwpożarowa przyda mu się dodatkowa moc dla deflektora.


Gdy skończył wrócił do sterowni i zobaczył, że czas jaki sobie wyznaczył upłynął jakieś dwie minuty temu.


- Nie jest dobrze, ale tragicznie też nie. - pomyślał z nutką optymizmu.


Robert rozpoczął procedurę uruchomienia silnika. Uparte bydlę bardzo niechętnie poddawało się woli operatora. Lampki na pulpicie migały jak na bożonarodzeniowej choince sygnalizując co i rusz zmieniające się stany większości urządzeń na statku.


- No dawaj maleńka bo nie wyjdziemy z tego w jednym kawałku.


Za oknem zaczęły się nieśmiało pojawiać pierwsze języki plamy. Robert uruchomił zapłon i nie odpuszczał, aż nie poczuł miarowych wibracji silnika. Natychmiast włączył deflektor i skierował go na rufę. W tym momencie nie mógł dać pełnego ciągu, ponieważ wylot dysz silników był zasłonięty włączoną przed chwilą osłoną. Pilot wypróbował więc silniczki manewrowe starając się jednocześnie utrzymywać położenie deflektora zgodnie z kierunkiem poruszania się pojazdu. W końcu osiągnął zamierzony efekt - jego statek ułożył się prawie prostopadle do kierunku ruchu, z dziobem lekko zadartym do góry. Dopiero wtedy Robert zaczął stopniowo zwiększać moc. Cały czas chodziło to, aby zmienić wektor ruchu na tyle, aby spowolnić opadanie i nie zasłonić dysz deflektorem.


Walcząc z maszyną Robert spocił się na tyle, że pot zaczął dużymi kroplami spadać na deskę rozdzielczą. Nie wiedział, czy przeżyje - póki co dawał sobie 40% szans na to, że wyląduje z grubsza w jednym kawałku, 55% na to, że zginie i 5% że zginie bo go zestrzelą zanim wyrżnie w jakiś gęsto zaludniony obszar. Takie przypadki już się zdarzały, a Robert kompletnie nie miał pojęcia gdzie się właściwie w tej chwili znajduje i komu też ewentualnie mógłby spaść na głowę. .


Z otwartego przedziału silnika zaczął wydobywać się gryzący dym. Na razie nie było widać płomieni, ale to w zasadzie była tylko kwestia czasu. Robert próbował ręcznie uruchomić system gaśniczy, ale wszystko wskazywało na to, że wyłączył go w całości, a nie jak planował tylko jego automatyczną część. Póki co silnik działał, a opadanie udało się znacznie spowolnić. Walcząc ze sterami i dusząc się od dymu Robert robił wszystko co mógł by przeżyć.


Statek z kolei, w przeciwieństwie do Roberta, zaczął przejawiać skłonności jak najbardziej samobójcze nie chcąc w żaden sposób pozwolić pilotowi się ustabilizować. Po kolejnej głuchej eksplozji w przedziale silnikowym deflektor zamigotał dopuszczając rozpędzone powietrze do kadłuba jednostki. Nieregularny kształt kadłuba, który świetnie sprawdzał się w próżni, spowodował, że siły nań oddziaływające były dalekie od zrównoważenia, co wprawiło maszynę w niekontrolowane obroty. Dopiero dzika walka z ustawieniami deflektora i sterów pozwoliła ustabilizować jednostkę na tyle, aby pilot przynajmniej wiedział, gdzie jest dół.


Na wysokości trzech kilometrów w końcu przebił chmury i zobaczył, że znajduje się gdzieś nad oceanem. Poruszał się już na tyle wolno, że deflektor nie był do niczego potrzebny, więc go wyłączył licząc na to, że zmniejszone zapotrzebowanie na energię zmniejszy zadymienie w komorze silnika. Niestety zwolniona moc zamiast ulżyć maszynie znalazła ujście w jakim przebiciu i jednocześnie z wybuchem pożaru w komorze silnika kontrolki na pulpicie zaczęły strzelać iskrami jak fajerwerki w nowy rok. Robert miał w zanadrzu ostatni, desperacki krok. Zwalniając trzy niezależne blokady i wpisując serię poleceń na konsoli odrzucił silnik. W tej chwili jego pojazd słabo przystosowany do radzenia sobie z atmosferą bez pomocy potężnych silników i deflektora stał się szybowcem. Do tego był to szybowiec o doskonałości aerodynamicznej kamienia i podobnej zdolności do generowania siły nośnej. 


Na szczęście w bateriach pozostało trochę mocy, pojazd więc dawał się sterować silnikami manewrowymi. Odrzucenie najcięższego przedmiotu na pokładzie spowodowało, że od razu zyskał kilka metrów wysokości, a dziura po maszynie sprzyjała przewietrzeniu wnętrza. Sytuacja nie była już beznadziejna, a zaledwie tragiczna.


Bez większości przyrządów nawigacyjnych i na zasilaniu awaryjnym Robert stanął przed ostatnim wyzwaniem tego lotu - znalezieniem miejsca do lądowania. Wziął komunikator do ręki i wreszcie nadał:


- Mayday, mayday, mayday! Tu jednostka XR-178-A56, spadam ku powierzchni planety. Nie wiem, gdzie w tej chwili się znajduję, wysokość to prawdopodobnie poniżej trzech tysięcy metrów. Jedna osoba na pokładzie, silnik odrzucony, nie widzę nigdzie miejsca do lądowania… - urwał tracąc nadzieję.


- Tu MIL-183-HL105 jesteś blisko nas, spróbujemy cię przechwycić.

W oczach Roberta ponownie zapaliła się chęć do życia, w końcu choć odrobinka fuksa. Nie odpowiedział mu byle kto - MIL oznaczał pojazd wojskowy, a HL - ciężki transportowiec. Na pewno mają promień ściągający, którym będą mogli go spowolnić, a może nawet posadzić gdzieś na stałym lądzie. Pełny nadziei starał się utrzymywać kurs. 


W pewnym momencie poczuł mocne szarpnięcie, a konstrukcja jego maszyny, kolejny raz w ostatnich minutach narażona na duże obciążenia zaprotestowała z potężnym jękiem i dość mocno się odkształciła. Na domiar złego przedni iluminator pokrył się gęstą siateczką pęknięć i Robert stracił możliwość naocznego sprawdzenia co się z nim dzieje. Serie kolejnych szarpnięć usiłowały wyrwać go z fotela i po raz kolejny stracił orientację nie mogąc określić gdzie jest dół, ani w którą stronę się porusza. W końcu jednak wszystko się uspokoiło.


Jakieś dziesięć sekund później górna część pojazdu Roberta oddzieliła się od dolnej i opadła w dół. Robert nie zdążył nawet w pełni zarejestrować tego co się stało, gdy jego upadek zakończył się po zaledwie dziesięciu centymetrach. Huk uderzenia był ogłuszający, plecy zabolały go przeraźliwie, momentalnie z pourywanych przewodów strzeliły snopy iskier. 


Wkrótce górna część jego pojazdu zapewne podtrzymywana przez promień ściągający odleciała gdzieś na bok. Do resztek kabiny wdarło się słońce i zapach morza. Po chwili zaczął łowić oczami jakieś sylwetki ludzi biegnących w jego stronę i wtedy dopiero zdobył pewność, że wylądował, że jeszcze żyje. Ciało Roberta postanowiło, że dość już tej nerwówki i w reakcji obronnej na nagłe rozluźnienie, po całym tym bezkresie walki o życie, ordynarnie zemdlało.

20 czerwca 2020

Niespełnione marzenia

Smugi pocisków mijały kadłub z dużą prędkością. Kilka z nich złoworgo załomotało o zewnętrzne poszycie pojazdu, ale komputer pokładowy nie uruchomił żadnego alarmu. Pilot wykonał kilka szybkich zwrotów pomiędzy leniwie obracającymi się asteroidami w nadziei, iż umknie pościgowi. Niestety jego limit szczęścia na dziś został poważnie uszczuplony, więc wrogi myśliwiec twardo trzymał się na jego ogonie od czasu do czasu wystrzeliwując kolejne, krótkie serie. Tam, gdzie nie sprawdziło się szczęście, tam lepiej udało się wyposażeniu i umiejętnościom. Tylny generator osłon dobrze spełniał swoje zadanie, choć aby utrzymać jego wydajność bez redukowania dostępnej prędkości mógł osłaniać tylko rufę.

Pilot wykonał kolejny szybki zwrot, tym razem w dół, jednocześnie tuż przed końcem łuku uwolnił niewielką, samonaprowadzającą się minę. Liczył na to, że jego przeciwnik chcąc zachować moc swoich dział, oraz odpowiednią prędkość wyłączył wszystkie osłony, ale przede wszystkim dziobową. Po chwili jego sensory zameldowały o eksplozji miny, ale parametry wybuchu jakie przekazał komputer pokładowy wyraźnie wskazywały na to, że wrogi myśliwiec przetrwał. Widocznie jego przednia osłona pracowała bez zarzutu. Jedyny efekt jaki to zdarzenie wywołało na ścigającym go pojeździe to zwiększenie dystansu od ściganego.
- Dobre i to. - pomyślał pilot.
Chcąc uciec pościgowi, lub chociaż jeszcze bardziej zwiększyć dystans znów zaczął kluczyć pomiędzy kosmicznymi skałami, starając się tu i ówdzie zostawić jakąś niespodziankę dla swojego przeciwnika.

Jedna, druga, trzecia eksplozja. Wszystkie za małe.
- Komputer! Analiza wzoru eksplozji min! - wykrzyknął pilot.
- Brak kontaktu z nieprzyjacielem. Eksplozje są wynikiem trafienia przez pociski. - odpowiedział syntetyzowany, męski głos.
- Cholera… - zaklął pod nosem pilot.

W połowie kolejnego zwrotu odciął zasilanie głównej dyszy napędowej, zwiększył ciąg silników manewrujących do maksimum, oraz przerzucił moc generatora na przednie osłony i działka. Ten manewr umożliwił mu stanięcie twarzą w twarz z przeciwnikiem. Gdy tylko ścigający go myśliwiec wychynął zza meteoru odpalił w jego kierunku niekierowane rakiety, oraz pełną salwę z pokładowych działek. Tym razem resztka szczęścia mu dopisała. Wystrzelone prawie na ślepo rakiety dosięgły przedniej osłony przeciwnika i ją przeciążyły. Spowodowało to jej zapadnięcie, dzięki czemu nadlatująca salwa pocisków przebiła kadłub wrogiej maszyny uszkadzając jej systemy i powodując malowniczy rozbłysk wybuchu. Odłamki lecące siłą bezwładności w kierunku pilota zatrzymały się bezpiecznie na osłonie.
- O kurwa… nareszcie - odetchnął pilot.
- Polecenie niezrozumiałe. - odpowiedział komputer.
Wyznacz kurs na statek matkę, uzupełnij stany energii osłon i systemów walki kosztem napędu. Gdy osiągną stan nominalny przejdź na podtrzymanie i wykorzystaj dostępną moc na napęd. Wykonać.
Przyjąłem.

Niewielka maszyna skierowała swój dziób w stronę jednej z wielu malutkich kropek widocznych w oddali i ruszyła w jej kierunku.
- Komputer, jaki jest przewidywany czas dotarcia do statku matki?
- Dwie godziny i osiemnaście minut.
- Monitoruj otoczenie, uruchom alarm jeśli w zasięgu tysiąca kilometrów wykryjesz źródła energii, wszystkie inne znaleziska przekazuj od razu na ekran taktyczny. Jako tło pod ekran wylosuj film z mojej listy multimedialnej. Wykonać.
- Przyjąłem.

Zgodnie z przewidywaniami pilota nikt nie niepokoił go aż do osiągnięcia statku matki. Tamten patrol musiał chyba należeć do jakichś lokalnych piratów. Automatyczne dokowanie przebiegło bez większych zakłóceń, pojazd zatrzymał się, klamry cumownicze zostały zablokowane, a do myśliwca podłączył się rękaw umożliwiający bezpieczne przejście z maszyny na pokład statku matki. Pilot odpiął pasy i skierował się do wyjścia. W chwili, gdy przekroczył próg usłyszał głośne:
- Koniec symulacji, szkolenie zakończone z wynikiem pozytywnym.

Rozejrzał się pomieszczeniu sprawdzając, czy ktoś może nie zauważył, że korzysta ze sprzętu choć nie ma do tego uprawnień. Spojrzał na zegarek - miał jeszcze cztery godziny na skończenie pracy. Wiedział, że zajmie mu to tylko jedną i może wtedy znowu uda mu się wskoczyć do symulatora na dwie godzinki. Czasem, gdy nie miał pewności, czy uda mu się dostać do symulatora niepostrzeżenie przeglądał wyniki symulacji kadetów, którzy w przeciwieństwie do niego mogli na tym sprzecie szkolić się legalnie. Większość z nich nie radziła sobie tak dobrze jak on, ale on nie mógł być jednym z nich.

Chwycił swoje narzędzie pracy, opuścił pomieszczenie pamiętając o tym, by wszystko zostało tak jak było w momencie gdy tu wszedł. Gdy zamknęły się drzwi pogwizdując zaczął zamiatać podłogę i marzył o tym, że kiedyś znów poleci.

P.S. Stwierdzam ostatnio, że nie da się w dzisiejszych czasach mieszkać między ludźmi.

Wybrałem się do prywatnego szpitala, żebyście wy nie musieli

Odzywam się po przerwie. W sumie co się dzieje w kraju i za granicą to chyba wszyscy wiedzą, nie ma więc sensu tutaj kolejny raz tego przypo...