16 stycznia 2021

Na ile PiS podobne jest NSDAP?

 Od dłuższego już czasu nic nie pisałem - pandemia się dzieje, PiS głupieje i ogólnie - nic człowiek ciekawego nie miał do powiedzenia. Z drugiej zaś strony spełniałem się twórczo w komentarzach na różnych portalach (ale w takich, gdzie komentarze trzymają jakiś tam względny poziom - nie onet, czy wp, co to to nie), oraz na ryjksiążce, gdzie nieopatrznie dodała mnie do znajomych koleżanka ze studiów mojej żony. Jako, że nie w głowie mi romanse, a poza tym wrzucała ona mnóstwo, ale tak naprawde dużo pro-pisuarowych rzeczy miałem przez kilka miesięcy trochę używania, zwłaszcza, że przynajmniej raz w tygodniu udawało mi się wykazać hipokryzję w udostępnianych przez nią materiałach. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i wywaliła mnie ze znajomych, dzięki czemu nie mogę już śledzić i komentować tego co wrzuca. Będę musiał chyba założyć jakieś fejkowe konto i pomęczyć fanów obecnej władzy. W przeciwieństwie do tego tu, ryjksiążkę przynajmniej ktoś czyta…

Nie mniej jednak do skrobnięcia tych kilku słów dzisiaj natchnął mnie - a jakże - kolejny z tekstów podrzucony przez wspomnianą wcześniej koleżankę z którego wynikało, że faszyzm albo nazizm to forma socjaldemokracji. No cóż - jeśli jest to prawdą, to w takim razie pis jest na lewicy. Szok i niedowierzanie? No cóż na pewno nie dla osób znających odrobinę historię i scenę polityczną w Polsce.


Otóż w internecie można znaleźć całkiem wiele, mniej lub bardziej obudowanych argumentami, tekstów udowadniających, że pis to tak naprawdę żadna tam chadecja, czy konserwatyści - to zwykły, ordynarny narodowy socjalizm. Trzeba tylko nie brać pod uwagę tego co sami mówią o sobie, a co mówią o całej reszcie, do czego dążą i czego się obawiają.


Naprawdę chciałem się pokusić o poważną, popartą przykładami analizę na podstawie artykułu zamieszczonego w Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/Narodowy_socjalizm#Podstawowe_elementy_ideologii_nazistowskiej) i punkt po punkcie porównać działania PiSu (oczywiście dopasowane do realiów zarówno współczesnego świata, jak i państwa w którym PiS funkcjonuje), ale długość artykułu i jego szczegółowość trochę mnie - przyznaję - przerosła. W ogólności - przyjmując kryteria, które opisałem - zgodność programów NSDAP i PiS szacuję na gdzieś pomiędzy 60 a 80%. Oczywiście - póki co PiS nie stworzył zbrodniczego, totalitarnego reżimu, choćby dlatego, że nie ma tak szerokiego poparcia jakie miała NSDAP no i ma nad sobą UE, którą ciągle próbuje wystrychnąć na dudka, więc na pewno nie może ot tak sobie odsłonić wszystkich kart jakich chciałby użyć w grze.


Pomińmy więc oczywistości - PiS raczej nie będzie nam tutaj budować obozów koncentracyjnych, ani prowadzić rządów terroru.


Krótko porównać jednak można podstawowe elementy ideologii nazistowskiej z tym, co robi nam tutaj PiS. 


  1. Rasizm

Nie ulega żadnej wątpliwości, że NSDAP była organizacją skrajnie rasistowską. Czy PiS jest rasistowski? Wydaje się, że nie w dosłownym sensie. Na pewno jest szownistyczny - ciągle szuka jakichś zewnętrznych wrogów najczęściej upatrując ich w tych przebrzydłych Niemcach, a czasem ogólnie UE. W ogóle można odnieść wrażenie, że oni się tam tych Niemiec jakoś strasznie boją, a już zwłaszcza ich pieniędzy i mediów. Widać też wyraźną niechęć do Żydów i Arabów (zwłaszcza migrujących do Europy). Co bardzo ciekawe - bardzo rzadko się słyszy, żeby politycy PiS atakowali Rosję i Rosjan. 5/10 punktów.


  1. Antyslawizm

W przypadku PiS raczej mowa powinna być o antygermanizmie i to do niego się odniosę. Oczywiście nic nam nie wiadomo o planach masowej eksterminacji ludności germańskiej po siłowym anektowaniu RFN do spółki z Węgrami. Antygermanizm jest za to bardzo często pojawia się w wypowiedziach polityków PiS - choć znacznie łagodniejszy niż to co fundowała ustami Hitlera NSDAP. 7/10 punktów.


  1. Odrzucenie demokracji i rządy jednostki

O ile Hitler otwarcie odrzucał parlamentaryzm i mówił o rządach silnej ręki, o tyle u Jarkacza nie słychać tego w deklaracjach, ale komentarze jego i jego współpracowników to już inna sprawa. Dowodziki:

https://wiadomosci.wp.pl/nieoczekiwana-reakcja-ryszarda-terleckiego-durna-opozycja-6596062471588832a

https://wyborcza.pl/1,76842,3123735.html (polecam przeczytać w całości, choć to tekst z 2006 roku nic się praktycznie nie zmieniło od tego czasu!)

No i fakt, że Jarkacz kieruje partią od 2003 roku, a premier nie konsultuje się w swych decyzjach z rządem, tylko z “Nowogrodzką”. 8/10


  1. Imperializm

O imperializmie w dosłownym sensie nie można mówić w wykonaniu PiS - uwarunkowania polityczno-geograficzne nie pozwalają nam nawet o tym marzyć. Szowinizm to za mało 0/10


  1. Antykomunizm i wrogość wobec marksizmu

Gdyby wziąć pod uwagę deklaracje to trzeba by przyznać 15/10 punktów. Jednakże biorąc pod uwagę, że atakowani są tylko komuniści polscy i to mimo faktu, iż w PiSie jest trochę osób powiązanych z PZPR. Dowodzik: 

https://www.newsweek.pl/polska/polityka/komunisci-i-agenci-kaczynskiego/k3qhxl6

Żeby było jeszcze śmieszniej - bardzo rzadko słyszy się krytykę ZSRR i komunistów radzieckich ze strony polityków PiS - dość to intrygujące, zwłaszcza w świetle blisko 45 letniej okupacji naszego kraju przez Armię Czerwoną. 

Mimo wszystko 5/10


  1. Stosunek do homoseksualistów

Tutaj sprawa jest jasna i czysta zarówno NSDAP jak i PiS tępiły homoseksualistów - choć w przypadku tych drugich wynika to najprawdopodobniej nie z pobudek ideologicznych, czy nauki kościoła a zwyczajnie jest to kolejny wróg, którego można w razie co wyciągnąć z kapelusza. Oczywiście PiS nie morduje ich jak popadnie, tylko obrzydza im życie do tego stopnia, że wykańczają się sami. 10/10, ale tylko dlatego, że NSDAP w swych początkach “waloryzowała” związki homoerotyczne, co “kasuje się” z późniejszym wsadzaniem homoseksualistów do obozów koncentracyjnych. Swoją drogą w PiS również istnieje kilka poważnych “nieścisłości” w temacie - Macierewicz chętnie i blisko współpracujący z młodymi mężczyznami, a także Jarkacz, który nigdy nie miał żony. Trochę materiałów na ten temat: https://thefad.pl/aktualnosci/znani-politycy-o-homoseksualizmie-jaroslawa-kaczynskiego/ 

https://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/pawel-rabiej-zostal-nazwany-mezem-kaczynskiego/lf3n0yx




W samych podstawach mamy więc 35/60 punktów czyli blisko 60%, ale gdyby sprawę potraktować zerojedynkowo - na zasadzie jest/nie ma odpowiednika to mamy już 5/6 czyli ponad 80%.


Polecam zapoznać się z artykułem na wikipedii i samemu poszukać podobieństw. Jest ich tam sporo więcej. 


P.S. Wypiszcie się ze szczepień, bo inaczej długo będę musiał czekać na swoją kolej.



2 sierpnia 2020

Fuks

Robert siedział rozparty w fotelu swojego pojazdu średniego zasięgu. Wystartował kilkanaście minut temu i chciał jeszcze przez chwilę popatrzeć na Ziemię zanim wyruszy w dalszą podróż. Był to taki jego mały rytuał, który powtarzał za każdym razem, gdy wiedział, że opuszcza swoja rodzinną planetę. Tym razem czekał go półroczny kontrakt w systemie Gwiazdy Barnarda. Niby relatywnie niedaleko, ale podróż to i tak co najmniej trzydzieści dni w jedną stronę, czyli jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem Ziemię zobaczy następny raz za jakieś osiem miesięcy.


Znajdował się w studni grawitacyjnej planety, ale miał wystarczającą prędkość aby utrzymać się na orbicie. Zdjął nogi z pulpitu, westchnął i uruchomił pulpit sterowniczy, na którym od razu wyświetliła się przygotowana wcześniej lista kontrolna czynności koniecznych do przeprowadzenia przed podróżą w głębokim kosmosie. Robert nienawidził list kontrolnych, a już tej w szczególności, ale choć całym sercem wyrywał się, by wszystko zrobić bez niej, to sumiennie wykonywał wszystkie czynności, sprawdzał każdą kontrolkę, czujnik, czy wskazanie przyrządów. 


Już raz zapomniał o - wydawałoby się podstawowej czynności - włączeniu głównego deflektora. Zepsuty alarm nie mógł powiadomić go o tym braku, choć normalnie powinien wypełnić całą sterownię błyskami czerwonych świateł i kakofonią dźwięków ostrzegawczych. Na szczęście zanim jeszcze zdążył nabrać prędkości zderzył się z mikrometeorytem wielkości monety. Różnica prędkości była niewielka, skończyło się na zarysowaniu powłoki przedniego iluminatora, lecz w przypadku prędkości podróżnej taki okruszek przebiłby cały pojazd na wylot i nawet jeśli po drodze nie uszkodziłby niczego bardzo ważnego szanse wyjścia takiej przygody były raczej minimalne. Włączony deflektor pozwalał na odparowanie mniejszych kamieni, odepchnięcie większych, a te naprawdę duże z którymi sobie nie radził dawały już się wykryć przez czujniki z wyprzedzeniem na tyle dużym, że pozwalało to je ominąć bez większych problemów. W czasie lotów atmosferycznych deflektor sprawdzał się z kolei jako osłona ablacyjna i pozwalał, na przemieszczanie się z dużymi prędkościami bez narażania kadłuba na przegrzanie się i uszkodzenie w skutek tarcia powietrza o jego powierzchnię.


Mniej więcej w dwóch trzecich sprawdzania oficjalnej listy startowej poddał się i postanowił chwilę odpocząć mentalnie zanim dokończy pracę. To było tak ogłupiające zajęcie, że po prostu nie dało się inaczej. Zamiast jednak tępo gapić się na własne buty w myślach sprawdzał swoją własną listę kontrolną. Była to lista rzeczy, które zabrał ze sobą na podróż - nic tak niezbędnego jak jedzenie i woda, raczej książki, gry i holofilmy. Zawsze zabierał ze sobą znacznie więcej niż był w stanie rzeczywiście przyswoić, ale nie miało to żadnego podłoża praktycznego - po prostu taki był.


Jego pojazd zapewniał mniej więcej czterdzieści metrów kwadratowych powierzchni życiowej. Żonglując ustawieniami pokładowego systemu grawitacji mógł z łatwością wykorzystać dokładnie każdy skrawek podłogi, lub sufitu, a to co dziś było czym i w jakim stopniu zależało już tylko od jego humoru. Robert cenił go za to, bo choć nie był to synonim luksusu, to znakomicie sprawdzał się jako jego zastępczy dom.


Ostatnie westchnienie i do roboty. Ponownie uruchomił ekran z którego przed chwilą korzystał i chciał wrócić do znienawidzonej czynności, gdy nagle zaczęły rozbrzmiewać alarmy. Pierwszy włączył się alarm ostrzegający o zbliżającej się kolizji - było to o tyle dziwne, że jeszcze nie opuścił orbity Ziemi, gdzie wszystko w zasadzie podlegało nadzorowi, za chwilę włączył się kolejny - ostrzeżenie o zaburzeniach pola grawitacyjnego. Ten mógł się nie włączać - żołądek Roberta oznajmił swoje niezadowolenie prawie równocześnie z maszyną. Dopiero trzeci alarm zaczął rozjaśniać sytuację - ostrzeżenie o lokalnym zaburzeniu pola podprzestrzennego. Skoro to nie Robert był w podprzestrzeni, to znaczy, że coś się chce z niej wydostać, a mnogość alarmów oznacza, że jest nie tylko duże, ale, że jest też dość blisko. Dosłownie kilka sekund później zauważył deformacje przestrzeni tuż przed swoim dziobem - jeśli czegoś nie zrobi za chwilę zderzy się z tym, co wynurzało się z podprzestrzeni. Lata poruszania się po Ziemi wyrobiły w nim odruch zatrzymywania się, gdy nie chciał się z czymś zderzyć, nie zastanawiając się więc zbyt wiele gwałtownie włączył “całą wstecz”. Silnik gwałtownie zwiększył moc jęcząc w głośnym proteście. Urządzenie nie było rozgrzane, a i nawet gdyby było takie gwałtowne zmiany obciążenia nie wpłynęłyby szczególnie zbawiennie na jego trwałość.


Pojazd Roberta wytracił znaczną część swojej prędkości, ale kosztem awarii brutalnie potraktowanego silnika.


- Kurwa! Co ty odpierdalasz?! - krzyknął w kierunku anomalii, z której po chwili zaczął wynurzać się olbrzymi wycieczkowiec.


Będąc naprawdę blisko Robert był w stanie odczytać nazwę statku wypisaną kilkunastometrowymi literami na jego burcie - Queen Mary XXVIII. Robert już chciał rzucić się do komunikatora, aby zwymyślać kapitana drugiej jednostki, ale drugie spojrzenie na nowo przybyły statek uzmysłowiło mu, że to raczej nie ma sensu. Queen Mary XXVIII na co dzień mogła pochwalić się sylwetką ponad dwukilometrowej długości, a tymczasem z podprzestrzeni wynurzyło się może 500 początkowych metrów i to też w nienajlepszym stanie.Widać było rozdarcie poszycia ciągnące się wzdłuż prawie całego fragmentu kadłuba i wydobywające się z niego  obłoki zamarzającej atmosfery. Kilka dziur w których pojazd Roberta zmieściłby się ze sporym zapasem również wyglądało złowieszczo. Oprócz atmosfery Queen Mary gubiła również ciała osób przebywających na pokładzie i masę drobnego i większego śmiecia. Obserwację przerwała Robertowi eksplozja wykwitła na burcie wraku wycieczkowca. 


Robert ocknął się z początkowego szoku i chwycił za komunikator. Gdy tylko go włączył od razu zasypała go kakofonia wywołań - nie tylko on to widział, w końcu w tym sektorze były setki statków mniejszych i większych. Posłuchał komunikatów przez chwilę chcąc wyłapać jakieś transmisje z wraku, ale żadna z wypowiedzi nie pasowała do kogoś, kto mógłby na nim być. 


Pojazd Roberta wytracił już prawie całą prędkość i zaczynał powoli opadać w głąb studni grawitacyjnej Ziemi, łagodnie kierując się najcięższą swoją częścią - rufą - w kierunku środka masy planety. Gdy przechył osiągnął około czterdziestu pięciu stopni Robert usłyszał kanonadę uderzeń o poszycie jego własnego pojazdu.


- Cholera… Co to ma kurwa znowu być? - powiedział do siebie. - Pewnie odłamki z tamtej eksplozji.


Zaniepokojony sytuacją postanowił jak najszybciej zmienić orbitę. Listę kontrolną miał załatwioną, no a w każdym razie najważniejszą jej część. Szybko więc przełączył niepotrzebny już widok na tryb nawigacyjny i chciał rozpocząć sekwencję uruchamiania silnika.


- No tak… Łatwo nie będzie. - pomyślał widząc litanię komunikatów diagnostycznych informujących go o tym, że silnik już wcześniej zastrajkował w proteście przeciwko brutalnemu traktowaniu i nie wystarczy go po prostu wyłączyć i uruchomić ponownie.


Robert gorączkowo zaczął sprawdzać dwie rzeczy - swój pułap i w konsekwencji ile ma czasu na naprawę zanim wejdzie w atmosferę i zamieni się w niej nawet nie w skwarek, lecz obłoczek pary. Wynik nie bardzo mu się spodobał - miał 15 minut jeśli uda mu się uzyskać maksymalny ciąg z silników. Jeśli nie wyrobi się w tym czasie będzie mógł już tylko próbować wylądować mając nadzieję, że atmosfera i ciąg silników spowolnią go na tyle, że manewr nie zakończy się przerobieniem go na naleśnik. Uruchomił stoper i przystąpił do napraw. Naprawy w kosmosie nie należały do najłatwiejszych, na szczęście dużą część z nich dało się przeprowadzić z wnętrza kadłuba, o ile oczywiście poszycie nie było przebite w okolicach komory silnika. Podchodząc do pokrywy sprawdził ciśnienie w panujące wokół maszyny - wydawało się stabilne. Zdjął pokrywę i wszedł do środka. Jednocześnie uruchamiając tablet z listą uszkodzeń. Smród spalonej izolacji kręcił go w nosie i drapał w gardło. Robert jednak nie chciał poddać się tak łatwo. Mimo iż nie było ich na liście Robert zaczął od sprawdzenia bezpieczników. Trzy z nich były kompletnie usmażone. Ten od pokładowego systemu rozrywki postanowił wymontować i się nim nie przejmować, pozostał drugi od sterownika dozownika paliwa i trzeci od recyrkulacji wody pitnej. Oba szybko dołączyły do pierwszego zabezpieczenia. Tylko jeden z nich był naprawdę istotny w tej sytuacji, ale i tak nie miał nic by go zastąpić. Wziął do rąk tablet i uruchomił schemat instalacji elektrycznej - znalazł potrzebny bezpiecznik w systemie podtrzymywania życia. Bez większej zwłoki przełożył go na nowe miejsce. Tlenu wystarczy mu na dłużej niż potrzeba do wylądowania ta krypą. W obawie przed utratą ostatniego bezpiecznika przed jego włączeniem przeprowadził szybką diagnostykę obwodu - gdzieś ciągle było zwarcie. Szybka inspekcja znalazła źródło problemu - kawałek blachy wbił się w poszycie kadłuba i naruszył izolacje kabli powodując zwarcie. Pozbycie się intruza nie wchodziło w tej chwili w grę ponieważ nie miał czasu na uszczelnianie kadłuba po tym jak usunąłby odłamek, który w tej chwili pełnił też i rolę korka dla otworu, który sam zrobił. Robert polał wszystko uszczelniaczem licząc na cud i zabrał się za dorabianie kawałków kabli, dzięki którym mógłby ominąć uszkodzony rejon. Po skończonej naprawie i powtórnej diagnostyce włączył bezpiecznik.


Nie zrobił jeszcze nic z listy, a już stracił połowę czasu jaki miał na naprawę. Ryzyko jakie podjął zajmując się naprawą uszkodzenia opłaciło się jednak - znaczna część alarmów zniknęła. Wraz z komputerkiem inżynierskim przeprogramował układy dostarczania energii do mniej wymagających układów silnika. Po prostu wyłączał wszystko co uznał za zbędne przekierowując przez uwolnione układy energię dla układów, które miały uszkodzone zasilanie i które uznał za niezbędne do wylądowania. W kilku miejscach musiał pójść na kompromis i uznał, że bardziej niż automatyka przeciwpożarowa przyda mu się dodatkowa moc dla deflektora.


Gdy skończył wrócił do sterowni i zobaczył, że czas jaki sobie wyznaczył upłynął jakieś dwie minuty temu.


- Nie jest dobrze, ale tragicznie też nie. - pomyślał z nutką optymizmu.


Robert rozpoczął procedurę uruchomienia silnika. Uparte bydlę bardzo niechętnie poddawało się woli operatora. Lampki na pulpicie migały jak na bożonarodzeniowej choince sygnalizując co i rusz zmieniające się stany większości urządzeń na statku.


- No dawaj maleńka bo nie wyjdziemy z tego w jednym kawałku.


Za oknem zaczęły się nieśmiało pojawiać pierwsze języki plamy. Robert uruchomił zapłon i nie odpuszczał, aż nie poczuł miarowych wibracji silnika. Natychmiast włączył deflektor i skierował go na rufę. W tym momencie nie mógł dać pełnego ciągu, ponieważ wylot dysz silników był zasłonięty włączoną przed chwilą osłoną. Pilot wypróbował więc silniczki manewrowe starając się jednocześnie utrzymywać położenie deflektora zgodnie z kierunkiem poruszania się pojazdu. W końcu osiągnął zamierzony efekt - jego statek ułożył się prawie prostopadle do kierunku ruchu, z dziobem lekko zadartym do góry. Dopiero wtedy Robert zaczął stopniowo zwiększać moc. Cały czas chodziło to, aby zmienić wektor ruchu na tyle, aby spowolnić opadanie i nie zasłonić dysz deflektorem.


Walcząc z maszyną Robert spocił się na tyle, że pot zaczął dużymi kroplami spadać na deskę rozdzielczą. Nie wiedział, czy przeżyje - póki co dawał sobie 40% szans na to, że wyląduje z grubsza w jednym kawałku, 55% na to, że zginie i 5% że zginie bo go zestrzelą zanim wyrżnie w jakiś gęsto zaludniony obszar. Takie przypadki już się zdarzały, a Robert kompletnie nie miał pojęcia gdzie się właściwie w tej chwili znajduje i komu też ewentualnie mógłby spaść na głowę. .


Z otwartego przedziału silnika zaczął wydobywać się gryzący dym. Na razie nie było widać płomieni, ale to w zasadzie była tylko kwestia czasu. Robert próbował ręcznie uruchomić system gaśniczy, ale wszystko wskazywało na to, że wyłączył go w całości, a nie jak planował tylko jego automatyczną część. Póki co silnik działał, a opadanie udało się znacznie spowolnić. Walcząc ze sterami i dusząc się od dymu Robert robił wszystko co mógł by przeżyć.


Statek z kolei, w przeciwieństwie do Roberta, zaczął przejawiać skłonności jak najbardziej samobójcze nie chcąc w żaden sposób pozwolić pilotowi się ustabilizować. Po kolejnej głuchej eksplozji w przedziale silnikowym deflektor zamigotał dopuszczając rozpędzone powietrze do kadłuba jednostki. Nieregularny kształt kadłuba, który świetnie sprawdzał się w próżni, spowodował, że siły nań oddziaływające były dalekie od zrównoważenia, co wprawiło maszynę w niekontrolowane obroty. Dopiero dzika walka z ustawieniami deflektora i sterów pozwoliła ustabilizować jednostkę na tyle, aby pilot przynajmniej wiedział, gdzie jest dół.


Na wysokości trzech kilometrów w końcu przebił chmury i zobaczył, że znajduje się gdzieś nad oceanem. Poruszał się już na tyle wolno, że deflektor nie był do niczego potrzebny, więc go wyłączył licząc na to, że zmniejszone zapotrzebowanie na energię zmniejszy zadymienie w komorze silnika. Niestety zwolniona moc zamiast ulżyć maszynie znalazła ujście w jakim przebiciu i jednocześnie z wybuchem pożaru w komorze silnika kontrolki na pulpicie zaczęły strzelać iskrami jak fajerwerki w nowy rok. Robert miał w zanadrzu ostatni, desperacki krok. Zwalniając trzy niezależne blokady i wpisując serię poleceń na konsoli odrzucił silnik. W tej chwili jego pojazd słabo przystosowany do radzenia sobie z atmosferą bez pomocy potężnych silników i deflektora stał się szybowcem. Do tego był to szybowiec o doskonałości aerodynamicznej kamienia i podobnej zdolności do generowania siły nośnej. 


Na szczęście w bateriach pozostało trochę mocy, pojazd więc dawał się sterować silnikami manewrowymi. Odrzucenie najcięższego przedmiotu na pokładzie spowodowało, że od razu zyskał kilka metrów wysokości, a dziura po maszynie sprzyjała przewietrzeniu wnętrza. Sytuacja nie była już beznadziejna, a zaledwie tragiczna.


Bez większości przyrządów nawigacyjnych i na zasilaniu awaryjnym Robert stanął przed ostatnim wyzwaniem tego lotu - znalezieniem miejsca do lądowania. Wziął komunikator do ręki i wreszcie nadał:


- Mayday, mayday, mayday! Tu jednostka XR-178-A56, spadam ku powierzchni planety. Nie wiem, gdzie w tej chwili się znajduję, wysokość to prawdopodobnie poniżej trzech tysięcy metrów. Jedna osoba na pokładzie, silnik odrzucony, nie widzę nigdzie miejsca do lądowania… - urwał tracąc nadzieję.


- Tu MIL-183-HL105 jesteś blisko nas, spróbujemy cię przechwycić.

W oczach Roberta ponownie zapaliła się chęć do życia, w końcu choć odrobinka fuksa. Nie odpowiedział mu byle kto - MIL oznaczał pojazd wojskowy, a HL - ciężki transportowiec. Na pewno mają promień ściągający, którym będą mogli go spowolnić, a może nawet posadzić gdzieś na stałym lądzie. Pełny nadziei starał się utrzymywać kurs. 


W pewnym momencie poczuł mocne szarpnięcie, a konstrukcja jego maszyny, kolejny raz w ostatnich minutach narażona na duże obciążenia zaprotestowała z potężnym jękiem i dość mocno się odkształciła. Na domiar złego przedni iluminator pokrył się gęstą siateczką pęknięć i Robert stracił możliwość naocznego sprawdzenia co się z nim dzieje. Serie kolejnych szarpnięć usiłowały wyrwać go z fotela i po raz kolejny stracił orientację nie mogąc określić gdzie jest dół, ani w którą stronę się porusza. W końcu jednak wszystko się uspokoiło.


Jakieś dziesięć sekund później górna część pojazdu Roberta oddzieliła się od dolnej i opadła w dół. Robert nie zdążył nawet w pełni zarejestrować tego co się stało, gdy jego upadek zakończył się po zaledwie dziesięciu centymetrach. Huk uderzenia był ogłuszający, plecy zabolały go przeraźliwie, momentalnie z pourywanych przewodów strzeliły snopy iskier. 


Wkrótce górna część jego pojazdu zapewne podtrzymywana przez promień ściągający odleciała gdzieś na bok. Do resztek kabiny wdarło się słońce i zapach morza. Po chwili zaczął łowić oczami jakieś sylwetki ludzi biegnących w jego stronę i wtedy dopiero zdobył pewność, że wylądował, że jeszcze żyje. Ciało Roberta postanowiło, że dość już tej nerwówki i w reakcji obronnej na nagłe rozluźnienie, po całym tym bezkresie walki o życie, ordynarnie zemdlało.

20 czerwca 2020

Niespełnione marzenia

Smugi pocisków mijały kadłub z dużą prędkością. Kilka z nich złoworgo załomotało o zewnętrzne poszycie pojazdu, ale komputer pokładowy nie uruchomił żadnego alarmu. Pilot wykonał kilka szybkich zwrotów pomiędzy leniwie obracającymi się asteroidami w nadziei, iż umknie pościgowi. Niestety jego limit szczęścia na dziś został poważnie uszczuplony, więc wrogi myśliwiec twardo trzymał się na jego ogonie od czasu do czasu wystrzeliwując kolejne, krótkie serie. Tam, gdzie nie sprawdziło się szczęście, tam lepiej udało się wyposażeniu i umiejętnościom. Tylny generator osłon dobrze spełniał swoje zadanie, choć aby utrzymać jego wydajność bez redukowania dostępnej prędkości mógł osłaniać tylko rufę.

Pilot wykonał kolejny szybki zwrot, tym razem w dół, jednocześnie tuż przed końcem łuku uwolnił niewielką, samonaprowadzającą się minę. Liczył na to, że jego przeciwnik chcąc zachować moc swoich dział, oraz odpowiednią prędkość wyłączył wszystkie osłony, ale przede wszystkim dziobową. Po chwili jego sensory zameldowały o eksplozji miny, ale parametry wybuchu jakie przekazał komputer pokładowy wyraźnie wskazywały na to, że wrogi myśliwiec przetrwał. Widocznie jego przednia osłona pracowała bez zarzutu. Jedyny efekt jaki to zdarzenie wywołało na ścigającym go pojeździe to zwiększenie dystansu od ściganego.
- Dobre i to. - pomyślał pilot.
Chcąc uciec pościgowi, lub chociaż jeszcze bardziej zwiększyć dystans znów zaczął kluczyć pomiędzy kosmicznymi skałami, starając się tu i ówdzie zostawić jakąś niespodziankę dla swojego przeciwnika.

Jedna, druga, trzecia eksplozja. Wszystkie za małe.
- Komputer! Analiza wzoru eksplozji min! - wykrzyknął pilot.
- Brak kontaktu z nieprzyjacielem. Eksplozje są wynikiem trafienia przez pociski. - odpowiedział syntetyzowany, męski głos.
- Cholera… - zaklął pod nosem pilot.

W połowie kolejnego zwrotu odciął zasilanie głównej dyszy napędowej, zwiększył ciąg silników manewrujących do maksimum, oraz przerzucił moc generatora na przednie osłony i działka. Ten manewr umożliwił mu stanięcie twarzą w twarz z przeciwnikiem. Gdy tylko ścigający go myśliwiec wychynął zza meteoru odpalił w jego kierunku niekierowane rakiety, oraz pełną salwę z pokładowych działek. Tym razem resztka szczęścia mu dopisała. Wystrzelone prawie na ślepo rakiety dosięgły przedniej osłony przeciwnika i ją przeciążyły. Spowodowało to jej zapadnięcie, dzięki czemu nadlatująca salwa pocisków przebiła kadłub wrogiej maszyny uszkadzając jej systemy i powodując malowniczy rozbłysk wybuchu. Odłamki lecące siłą bezwładności w kierunku pilota zatrzymały się bezpiecznie na osłonie.
- O kurwa… nareszcie - odetchnął pilot.
- Polecenie niezrozumiałe. - odpowiedział komputer.
Wyznacz kurs na statek matkę, uzupełnij stany energii osłon i systemów walki kosztem napędu. Gdy osiągną stan nominalny przejdź na podtrzymanie i wykorzystaj dostępną moc na napęd. Wykonać.
Przyjąłem.

Niewielka maszyna skierowała swój dziób w stronę jednej z wielu malutkich kropek widocznych w oddali i ruszyła w jej kierunku.
- Komputer, jaki jest przewidywany czas dotarcia do statku matki?
- Dwie godziny i osiemnaście minut.
- Monitoruj otoczenie, uruchom alarm jeśli w zasięgu tysiąca kilometrów wykryjesz źródła energii, wszystkie inne znaleziska przekazuj od razu na ekran taktyczny. Jako tło pod ekran wylosuj film z mojej listy multimedialnej. Wykonać.
- Przyjąłem.

Zgodnie z przewidywaniami pilota nikt nie niepokoił go aż do osiągnięcia statku matki. Tamten patrol musiał chyba należeć do jakichś lokalnych piratów. Automatyczne dokowanie przebiegło bez większych zakłóceń, pojazd zatrzymał się, klamry cumownicze zostały zablokowane, a do myśliwca podłączył się rękaw umożliwiający bezpieczne przejście z maszyny na pokład statku matki. Pilot odpiął pasy i skierował się do wyjścia. W chwili, gdy przekroczył próg usłyszał głośne:
- Koniec symulacji, szkolenie zakończone z wynikiem pozytywnym.

Rozejrzał się pomieszczeniu sprawdzając, czy ktoś może nie zauważył, że korzysta ze sprzętu choć nie ma do tego uprawnień. Spojrzał na zegarek - miał jeszcze cztery godziny na skończenie pracy. Wiedział, że zajmie mu to tylko jedną i może wtedy znowu uda mu się wskoczyć do symulatora na dwie godzinki. Czasem, gdy nie miał pewności, czy uda mu się dostać do symulatora niepostrzeżenie przeglądał wyniki symulacji kadetów, którzy w przeciwieństwie do niego mogli na tym sprzecie szkolić się legalnie. Większość z nich nie radziła sobie tak dobrze jak on, ale on nie mógł być jednym z nich.

Chwycił swoje narzędzie pracy, opuścił pomieszczenie pamiętając o tym, by wszystko zostało tak jak było w momencie gdy tu wszedł. Gdy zamknęły się drzwi pogwizdując zaczął zamiatać podłogę i marzył o tym, że kiedyś znów poleci.

P.S. Stwierdzam ostatnio, że nie da się w dzisiejszych czasach mieszkać między ludźmi.

27 maja 2020

Ktoś jeszcze wierzy, że dudrian przegra?

Ja już niestety nie. Przejęcie stanowiska I prezesa Sądu Najwyższego przez osobę blisko związaną z pisami jest tego dowodem. Widząc poczynania innych osób powołanych na różne stanowiska z ramienia tej partii dość łatwo jest wysnuć wniosek, że jeśli tylko dudrian przegra wybory, to będą one unieważnione. Oczywiście miło by było, gdybym się mylił, ale pis nie daje stanowisk za rzetelność i fachowość, tylko za lojalność.

Naprawdę kurewsko mnie smuci, że kierują nami ludzie, którzy aż tak głęboko w dupie mają wszystkie zasady które tylko im nie pasują i naprawdę nie wiem co, poza głębokimi niepokojami społecznymi mogłoby ich skłonić do zmiany postępowania (choć znając niechęć tych ludzi do grania fair pewnie skończyłoby się to wyprowadzeniem wojska na ulice). Nie rozumiem ludzi, którzy widząc ten ocean gówna ciągle na nich głosują. Nie rozumiem, jak widząc kompromitację po kompromitacji, jak widząc chamstwo, po chamstwie i kolejne działania wbrew prawu w imię bardzo twórczego jego interpretowania ludzie, są ciągle w tym kraju (i niestety poza jego granicami) ludzie którzy na nich głosują. Przecież to jest jakiś absurd.

I nawet teraz w czasie pandemii, gdzie chociaż jeden z ministrów tego śmiesznego rządu wydawał się być nawet do rzeczy, to wyszło, że najprawdopodobniej umożliwił spółkom należącym do jego rodziny i znajomych przygarnięcie grubych milionów z państwowej kasy. I w sytuacji tak poważnego konfliktu interesów pisiory twierdzą, że wszystko jest w porządku, ale jak Nowak nie wpisał do oświadczenia majątkowego drogiego zegarka i poleciał za to ze stanowiska to jeszcze na nim psy wieszali. Czy ten rząd składa się tylko z kłamców, partaczy i złodziei? Czy naprawdę nie ma tam nikogo przyzwoitego?

Chciałbym dożyć czasów, gdy oni wszyscy zostaną rozliczeni, ale mimo iż nie jestem specjalnie wiekowy szczerze wątpię by pisuary oddały władzę za mojego życia.

Bonus


Tym gościom relatywizowanie wszystkiego co się da tak bardzo weszło w krew, że zdejmują obostrzenia sanitarne, mimo iż nie ma ku temu najmniejszych podstaw. Co z tego, że większość nowych przypadków jest na Śląsku, skoro Śląsk nie jest zamkniętą enklawą i można swobodnie podróżować tam i z powrotem? Ja rozumiem, że przez złodziejstwo i rozdawnictwo kasa państwa jest (jak zresztą zwykle) pusta no ale mogli chociaż poczekać aż epidemia wejdzie w fazę zniżkową, bo jak nic pod koniec lipca będziemy mieli tutaj drugie uderzenie tej cholery, a przez to, że wszyscy już dawno wyprztykali się z forsy ekonomicznie nikt w tym kraju nie da sobie z tym rady. Ja rozumiem, że to nie oni doprowadzili do tego, że służba zdrowia w tym kraju położyła łeb na katowskim pieńku, ale to oni ruszyli z toporem, aby ją ostatecznie wykończyć swoim zaniedbaniem i brakiem elementarnego szacunku należnego drugiej osobie. Nie wykorzystali okresu bezprecedensowej prosperity jaką tu mieliśmy na zbudowanie finansowej poduszki na czas kryzysu (o którym wszyscy wiedzieli, że prędzej, czy później nadejdzie, nie wiadomo tylko było jak duży i skąd), tylko wszystko rozkradli albo rozdali aby kupić sobie głosy gorzej kojarzących wyborców, którzy wierzą, że rząd ma pieniądze z powietrza.

I tak kurwa PO była lepsza, SLD było lepsze za obu swych rzadów, nawet cholerna AWS była lepsza, choć każdemu z tych ugrupowań gdy były u władzy dużo brakowało do ideału. Wcześniejszych rządów przyznaję - nie pamiętam już tak dobrze (co nie znaczy, że wcale), bo zwyczajnie za młody byłem, żeby się interesować polityką. Nie mniej jednak takiej chujni jaką uprawiają teraz nie mieliśmy tu od 89 roku i co do tego wątpliwości mi brak. No ale czego ja się spodziewam po konserwatystach w tym kraju, skoro oni chcą powrotu do czasów sprzed III RP, a przed III RP był PRL…

P.S. I chuj, a ja i tak będę nosił maseczkę. A jak tylko będzie w Polsce szczepionka to ustawiam się razem z rodziną na początku kolejki, bo kurwa tak.

4 maja 2020

Jestem wkurwiony.

Odczuwam niewątpliwą złość na wirusa, który wywrócił życie moje i mojej rodziny do góry nogami. Podejrzewam zresztą, że w podobnej sytuacji jest w dniu dzisiejszym właściwie każdy, kto może pochwalić się nawet nie tyle IQ powyżej 75, ale po prostu umiejętnością samodzielnego myślenia (choć w przypadku dzikich zwierząt wszystko wskazuje na to, że ich życie zmieniło się na plus). No trudno - na to akurat wpływu nie mam, więc będę musiał się dostosować i tyle. Jako stary piwniczak dam radę! Co jednak wkurwia mnie nawet bardziej, to sytuacja polityczna w tej naszej śmiesznej dyktaturze z kartonu, oraz antyszczepionkowcy i foliarze, którzy wolą wierzyć w międzynarodowe spiski firm produkujących sprzęt 5G niż w to, że dystans społeczny i higiena mogą zmniejszyć skalę zachorowań. Zacznijmy więc od tych drugich.

Normalnie bractwo spod znaku antyszczepionkowców uważam za grupkę debili, którzy wolą wierzyć w międzynarodowe spiski, zamiast w osiągnięcia nauki (zresztą potwierdzone na wiele sposobów - w tym w badaniach zleconych przez samych antyszczepionkowców). Normalnie miałbym ich też głęboko w dupie, ale kilkoro osób, które mam (jeszcze) zapisane jako znajomych na pewnym portalu społecznościowym zaczęło nagle (jeszcze z taką pewną nieśmiałością) głosić tezy, że ewentualna szczepionka przeciwko SARS-CoV-2 nie powinna być obowiązkowa bo tak. Ja z kolei osobiście uważam, że właśnie przez takich debili jak oni powinna być obowiązkowa, bo inaczej w życiu tej zarazy nie wytępimy, a reagowanie na tą chorobę dopiero gdy pojawią się objawy może być spóźnione nawet o ponad dwa tygodnie, a przez te dwa tygodnie chory już zarazę roznosi. Uważam też, że niezgłoszenie się, lub swoich dzieci, do tego szczepienia powinno być karane takimi grzywnami, żeby nikt nie miał wątpliwości, że to nie są żarty, oraz przymusowym doprowadzeniem na inokulację. Więzienie, czy kula w łeb nie są w tym wypadku zalecane, bo to tylko spowodowałoby dodatkowe problemy i koszty. Temat może jeszcze kiedyś rozwinę, ale póki co tyle wystarczy. Przejdźmy do ostatniego mojego wkurwu.

To co odpierdziela Jarozbaw i jego ekipa to przekracza wszelkie granice absurdu. Wszyscy rozsądni ludzie patrząc na nich wiedzieli, że ta ekipa po prostu nie poradzi sobie z żadnym większym kryzysem, co zresztą uparcie udowadniają. Drugi raz trafiły im się rządy w czasie prosperity i drugi raz kompletnie pokpili sprawę i zamiast wykorzystać strumień płynących do budżetu złotówek do spłaty zobowiązań, a przede wszystkim do stworzenia sobie zapasów na czarną godzinę oni (również po raz drugi) postanowili uderzyć w demagogiczne nuty i wszystko przepierdolić. Po czym docisnęli śrubę, żeby zebrać jeszcze trochę kasy z narodu i to też przepierdolili. I po co? Po to, żeby umocnić i powiększyć swoją władzę. Dlatego teraz nie mogą wprowadzić żadnego z konstytucyjnych stanów nadzwyczajnych w obawie, że zginą pod nawałą wniosków o odszkodowania.

Co więcej - nie wiem, czy zwróciliście uwagę jaka ostra i zdecydowana była reakcja rządu już po wykryciu kilkunastu przypadków w Polsce - jakże daleka od beztroski Wielkiej Brytanii, Włoch czy Hiszpanii. Pomimo minimalnej liczby zachorowań od razu atomówka. Naprawdę zastanawiałem się, czy nie wyprowadzą wojska na ulice i nie każą ludziom siedzieć w domach pod groźbą kuli w łeb (tak jak ja pewnie pomyślało sporo osób - stąd zwiększony ruch w sklepach w pierwszych dniach obostrzeń). Wydaje się, że reakcja była zdecydowanie niewspółmierna do zagrożenia. Moje osobiste podejrzenie jest takie, że kaczyści dobrze wiedzieli, że służba zdrowia w naszym państwie z kartonu została przez nich po prostu zarżnięta. Odkąd pamiętam zawsze coś było w tej naszej służbie zdrowia nie tak, przeważnie jednak brakowało w niej pieniędzy. I to się kurwa nigdy nie zmienia, nieważne czy rząd ma kasę, czy nie - ten miał. Co więcej kilka już raz pokazał medykom soczystego faka, a teraz zachęca ich do wytężonej pracy za przysłowiowe bóg zapłać. Co więcej już przy tych kilkunastu - kilkudziesięciu przypadkach wychodził kompletny brak środków ochrony w szpitalach - pomimo tego, że od jakichś dwóch miesięcy spodziewaliśmy się, że zaraza może do nas dotrzeć, a od drugiej połowy lutego było to już w zasadzie wiadome nie mieliśmy żadnych istotnych zapasów. Gorzej - część masek pełnotwarzowych, które mogłyby chronić personel zostało sprzedanych za grosze, bo nikt nie zadbał o przedłużenie ich atestu. Jak można zamiast negocjować z producentem atestowanie ich po terminie (w końcu termin był przekroczony tylko o kilka miesięcy, co dla takiego sprzętu nie powinno być problemem) sprzedać je po prostu za śmieszne pieniądze? Przecież to jawna defraudacja i działanie na szkodę. Niestety nie ma w tym kraju na dzień dzisiejszy sądu, który by skazał winnego w tej aferze.

Nie jest tajemnicą, że kaczystom marzy się mieć w obu izbach parlamentu większość konstytucyjną. Mogliby wtedy wszelkie niewygodne dla nich zapisy po prostu sobie pozmieniać pod siebie - coś jak Orban na Węgrzech. Widać też, że obsadzenie sądów i prokuratur swoimi ludźmi miało na celu wyeliminować praktyczną możliwość pociągnięcia obecnej władzy do odpowiedzialności za de facto przestępstwa których regularnie się dopuszcza - jak choćby ostatnie z nich, czyli bezprawne przekazanie Poczcie Polskiej danych z rejestru PESEL, czy zakończenie śledztwa w sprawie ustawy o głosowaniu korespondencyjnym ledwie trzy godziny po jego rozpoczęciu.

Póki co nie widzę możliwości wyjścia z tego szamba. Opozycja jest słaba i rozdrobniona, na dodatek zaliczyła kilka bezsensownych wpadek kiedy to mieli szansę jeśli nie wygrać, to choćby opóźnić niekorzystne dla demokracji głosowania. W sprzeciw posłów Porozumienia dla odrzucenia senackich poprawek zwyczajnie nie wierzę - to brzmi zbyt pięknie, aby mogło być prawdziwe, a i ryzyko, że coś się nie uda jest bardzo wysokie.

P.S. My nie żyjemy w państwie z kartonu. My żyjemy w państwie z gówna!
P.S.2 Chyba jestem na nasłuchu jakichś służb, bo w chwili gdy naciskałem przycisk "aktualizuj" zresetował mi się komputer ;).

11 stycznia 2020

Wazektomia

Najpierw rzeczy pierwsze jak mawiają nasi pobratymcy z wysp brytyjskich (albo ich kuzyni zza wielkiej wanny). Wbrew obiegowej opinii wazektomia w Polsce jest jak najbardziej legalna. Dlaczego? Bo to nie to samo co sterylizacja (która już dla każdego chętnego dostępna nie jest). Mając ten wstęp za sobą przejdźmy do historii właściwej.

Czymże więc jest wazektomia? Jest to zabieg chirurgiczny polegający na przecięciu i podwiązaniu nasieniowodów. Cel jest tutaj chyba jasny - aby nasi mali plemnikowaci żołnierze nie mogli dostać się na pole bitwy. Skoro więc nie mogą się wydostać z męskiego ciała nie ma szans na zapłodnienie. Metoda jest zaliczana do antykoncepcyjnych, ponieważ jest odwracalna. Oczywiście “naprawić” jest o wiele trudniej niż “zepsuć” i ewentualne zespolenie nasieniowodów to już poważna operacja, a nie 30 minutowy zabieg. Co więcej im więcej czasu upłynęło od wazektomii tym wazo-wasostomia (nazwa tej operacji to językowy koszmar) ma mniejsze szanse na powodzenie. Są oczywiście jeszcze inne czynniki, które utrudniają powrót do pełnej płodności, no ale to nie blog medyczny, żeby się tu o nich rozpisywać.

Żeby było śmieszniej u niektórych pacjentów doszło do samoistnego zespolenia przeciętych nasieniowodów (aby temu przeciwdziałać końcówki przeciętych nasieniowodów umieszczane są w osobnych jamach ciała) i wtedy te dodatkowe czynniki okazują się bardzo przydatne.

Korzyści? Moim zdaniem całkiem sporo - mniej stresu związanego z przypadkową ciążą partnerki. Naprawdę miałem już serdecznie dość momentów, gdy żonka oznajmiała mi, że jej się okres spóźnia (średnio raz do roku). Większa swoboda - nie trzeba już ani pamiętać o tym, żeby mieć przy sobie prezerwatywy, które na dodatek jeszcze wypadałoby założyć o co w ferworze namiętności może być ciężko. Nie trzeba też pamiętać o tabletkach antykoncepcyjnych, (pilnować zmiany plastra, wkładki domacicznej itp.) ani zaburzać gospodarki hormonalnej kobiety żeby móc sobie spokojnie podupczyć. Żeby nie było za dobrze - są też i oczywiście wady. Powrót do płodności nie jest łatwy, dlatego nie jest to raczej metoda dla bezdzietnych mężczyzn, którym się jeszcze może zdanie odmienić. Zabieg nie jest też tani - w obecnej chwili gabinety oferują go za około 2000 PLN. Za taką kwotę można kupić naprawdę potężną ilość nawet markowych prezerwatyw, czy opakowań pigułek. Jako, że jest to zabieg chirurgiczny możliwe są powikłania (takie same jak przy innych). No i niestety - pozwolenie komuś na wymachiwanie ostrzem przy twoim największym przyjacielu nie należy do decyzji, które łatwo się podejmuje. Acha na koniec najważniejsze - wazektomia nie jest skuteczna od razu. W ciele faceta ciągle zostaje jakaś tam ilość plemników, które już zdążyły wyruszyć w drogę. Do pozbycia się ich potrzeba około 20 wytrysków. Co więcej trzy miesiące po zabiegu trzeba zrobić badanie nasienia i sprawdzić, czy znajdują się w nim jeszcze żywe plemniki. Wynik trzeba skonsultować z lekarzem wykonującym zabieg i dopiero wtedy podejmie on decyzję, czy zabieg się udał, czy nie.

Z innych rzeczy, które mogą budzić obawę - objętość, kolor i inne walory wytrysku zostają bez zmian (no poza tym, że żołnierzy nie ma). Może zostać niewielka blizna na mosznie, lub zgrubienie jeśli ktoś za bardzo szalał w okresie gojenia się ranki. Nie znaleziono związku pomiędzy wazektomią i zapadalnością na raka.

Zostaje jeszcze rekonwalescencja - nie jest tak źle jak na filmach, człowiek nie odczuwa jakiegoś kosmicznego bólu, a gdy założy obcisłą (!) bieliznę i od czasu do czasu położy sobie worek z lodem na klejnotach bólu właściwie nie ma. Przez kilka dni nie mogłem tylko zbyt szybko chodzić, ale to raczej kwestia ciągnących szwów, niż bólu po zabiegu.

W moim przypadku podjęcie decyzji zajęło mi kilka lat. Dużym utrudnieniem była wiara w mit, że w Polsce nie da się legalnie tego przeprowadzić. Gdy już się prawie zdecydowałem chciałem sprawdzić jak długo trwa rekonwalescencja, żeby wiedzieć na jak długo zwalić się zagranicznej gałęzi rodu na głowę i dopiero wtedy dotarłem do informacji, że ładnych parę lat żyłem w błędzie. Odłożyłem pieniądze i czekałem na nie wiadomo co (no bo jednak ostrze przy fiucie, to nie jest to co tygryski lubią najbardziej). Kolejny spóźniony okres mojej żony pomógł mi jednak się ogarnąć i zadzwonić do gabinetu. Ustawienie wszystkiego zajęło raptem dwa tygodnie. Jakichś szczególnych przygotowań zabieg nie wymaga - trzeba sobie tylko klejnoty dokładnie ogolić.

Sam zabieg jak większośc procedur medycznych nie należał do najwspanialszych doznań jakie człowiek może przeżyć. Świadomość ostrza przy jajach naprawdę mocno mnie stresowała. Nawet gdy lekarz ścisnął mi jądro żeby sprawdzić skuteczność znieczulenia (nie było jeszcze skuteczne, więc zabolało) nie drgnąłem o milimetr, choć z oczy trysnęły mi łzy. Niestety znieczulenie miejscowe nie działa na mnie tak dobrze jak oczekują tego lekarze i pojedyncza dawka przeważnie mi nie wystarcza (ostatnio u dentysty dostałem poczwórną). Na szczęście później już nic podobnego się nie działo i jakoś dotrwałem (w stresie) do końca zabiegu. Potem szwy, lód na jaja i czekać godzinkę. Po godzince kolejny raz lekarz zerknął czy wszystko w porządku i wio do domu. Generalnie czułem się potem całkiem dobrze, choć akurat ustawiłem się z żonką tak, aby po zabiegu to ona odwiozła mnie do domu.

W tej chwili od zabiegu minęło 1,5 tygodnia. Teoretycznie mógłbym nawet już kochać się z żoną, ale jeszcze trochę dokuczają mi szwy. Trochę na nie tutaj narzekałem, ale nie dlatego, że są źle wykonane - wszystkiego do kupy poszły ze mnie dokładnie 4 malutkie kropelki krwi, ranki pooperacyjnej w zasadzie nie widać i jest tylko dyskomfort.

Na chwilę obecną jestem zadowolony ze swojej decyzji i podejrzewam, że zdania prędko nie zmienię (no chyba, że zabieg okaże się kompletną klapą). Gdzieniegdzie można spotkać się z opiniami, że wazektomia to dowód miłości - z tym bym nie przesadzał, bo odwieczne prawo “pretensji do całego świata” głosi, że jeśli robisz coś dla kogoś, to możesz potem tej osobie to wypominać gdy zacznie ci to w jakiś sposób wadzić. Ja to zrobiłem dla siebie i swojej wygody, bo w naszym wypadku jako środek antykoncepcyjny w grę wchodziły tylko prezerwatywy, a miałem ich już serdecznie dość. Decyzja jednak była moja i zrobiłem to dla siebie. Oczywiście zapytałem żony, czy ma coś na przeciw (bo wcześniej nie rozważała takiej opcji), ale nie miała, więc sprawa zamknięta.

P.S. Jutro WOŚP. Na złość Jarkowi i Tadeuszowi chyba poczuję się w szczególnie hojnym nastroju.

27 grudnia 2019

Wynurzenia po świętach

Dobra, były sobie święta i jak zwykle o tej porze można je spokojnie uznać za zakończone.

Bardziej mnie martwi chęć pisuarów do wprowadzenia ustawy kagańcowej, bo stąd już tylko niewielki krok, do zakazania krytyki jedynej i słusznej partii przez wszystkich obywateli tego państwa z dykty. JA pierdolę - naprawdę bardzo dziwne jest to, że ktoś jest w tym grajdołku w stanie jakoś funkcjonować. O normalności tego rozwiązania nawet nie chce się wspominać.

W tym kontekście szczególnie bolesny jest fakt olania głosowania w komisji przez polityków opozycji - nie po to was warchoły wybierałem, żebyście mi tu teraz nie robili wszystkiego co tylko jest fizycznie możliwe, aby powstrzymać jarozbawa i ta jego hałastrę przed robieniem tego rodzaju głupot. Dopiero ujebanie kończyny (tylko istotne, gdy rana jeszcze krwawi), terminalne stadium raka, albo coś tak przyziemnego jak śmierć zwalnia was w moich oczach z tego obowiązku.

Nie wiem jak oni to robią, że słupki tak wysoko udaje im się utrzymać - bo nie wierzę, że wszystkie te liczby biorą się z zachłyśnięcia się narodu pińćset plusem. Czyżbyśmy byli narodem aż tak bardzo patentowanych debili? Przecież jak tak dalej pójdzie, to spełni się “wypierpol” Tuska i będziemy pierwszym krajem wyjebanym z UE, a trzeba pamiętać, że bez UE zabraknie nam naprawdę potężnej ilości pompowanych w nas pieniędzy i skończy się budowanie nowych dróg i wielu innych inwestycji zbliżających nas do cywilizacji. Jak komuś to przeszkadza niech się wybierze na do Moskwy (bo sami Rosjanie twierdzą, że cywilizacja u nich to tylko w Moskwie) i zobaczy jak tam wygląda życie. Smutne, szare i beznadziejne, z infrastrukturą budowaną według partyjnego widzimisię i służącą realizowaniu doraźnych celów politycznych. U nas naprawdę jest o wiele, wiele lepiej. Niestety już niedługo nie będzie.

Myślicie, że u nas będzie inaczej? Jesteście w błędzie - metody jarkacza, to metody autorytarne. Jak dotąd wszystkie tego typu reżimy wprowadzały zakazy zgromadzeń (u nas to np. ustawa miesięcznicowa, dająca pierwszeństwo obchodom miesiączek smoleńskich, bo cykliczne). Reżimy nie lubią też, gdy ktoś, kto ma jakiś posłuch u ludzi wytyka im działania niezgodne z prawem, którego jeszcze nie udało im się zmienić pod siebie - stąd też i ustawa kagańcowa. Kolejne kroki, to dalsze ograniczanie zgromadzeń, przejęcie ogólnokrajowych mediów, scentralizowane dostępu do międzynarodowego internetu, aby można go było szybko i łatwo wyłączyć, potem już takie drobiazgi jak monitorowanie całości komunikacji w celu oczywiście ochrony stabilności państwa, czy walki z terroryzmem, czy innych tam wydumanych pierdół. A potem? Potem już zwykła dyktatura. Zastanawiam się po kiego chuja jarozbaw to robi. Przecież on ma już 70-tkę na karku i nawet jeśli uda mu się zrealizować ten plan, to wiele z niego nie skorzysta. Dla dobra kraju nie robi tego na pewno, bo dobre dla naszego kraju jest przyklejenie się do zachodu.

Oczywiście szanse na to, że zachód by kiedykolwiek nadstawił za nas karku są bardzo nikłe, nie mniej jednak można stamtąd ściągnąć pieniądze i wzorce jak je pomnażać. I zbroić się, bo wojna z Rosją to jest kwestia czasu. Przy naszym marnym uzbrojeniu, fatalnym wyszkoleniu, całkowitym rozpieprzeniu armii i wywiadu przez człowieka, który podobno nawoływał do tego, żeby kochać Związek Radziecki. Po tym jak zniechęciliśmy do siebie właściwie każdego na arenie międzynarodowej (sorki, ale Węgrzy Orbana nie stanowią jakiejś liczącej się siły). Biorąc pod uwagę fakt, że obecny prezydent USA raczej nie będzie chętny do wysłania amerykańskich żołnierzy, aby bronili nas przed kimkolwiek jesteśmy dla Wladimira bardzo łatwą zdobyczą. Gdyby chciał, mógłby pewnie w tydzień od podjęcia takiej decyzji zająć Warszawę - co więcej, dzięki polityce ponownego skupienia wszystkiego znowu w stolicy nie musiałby zdobywac żadnego innego miasta, aby rozłożyć na łopatki całą naszą państwowość.

I podejrzewam, że Putin czeka po prostu aż jarozbaw przegnie pałkę, aby nas siłowo od niego wyzwolić.

No dobra, trochę mnie fantazja poniosła z tymi ostatnimi akapitami, nie mniej jednak zagrożenie nie jest wyssane z palca.

P.S. Życzę jarkaczowi, aby kolano bolało go tak bardzo, żeby nie mógł już więcej nic zepsuć w polskiej polityce.

Wybrałem się do prywatnego szpitala, żebyście wy nie musieli

Odzywam się po przerwie. W sumie co się dzieje w kraju i za granicą to chyba wszyscy wiedzą, nie ma więc sensu tutaj kolejny raz tego przypo...