3 marca 2018

Krach systemu korporacji (post odzyskany)

Oryginalnie opublikowany 2017-09-06

Ostatnio zewsząd dowiaduję się jaka to praca w korporacji jest zła. Ludzie ze znawstwem i współczuciem piszą o wyścigu szczurów, nabijają się z “fakapów”, “kipijajów” i “dedlajnów”. Słowem rysują obraz piekła na Ziemi. Problem polega na tym, że większość tych ludzi zna pracę w korpo jedynie ze słyszenia. To teraz głos od kogoś kto w tym siedzi od 10 lat na co dzień.

W swoim nie takim znowu krótkim życiu pracowałem w firmach o różnej strukturze. Były to małe, jedno (a razem ze mną dwu) osobowe firemki, niewielkie przedsiębiorstwa zakładane przez kilku kumpli, średniej wielkości zakłady produkcyjne i usługowe. Były też poważniejsze przedsiębiorstwa rodzinne, duża postkomunistyczna fabryka i ze dwie korporacje. Firmy były zarządzane zarówno przez Polaków, jak i obcokrajowców, więc przekrój mam dość spory.

Mikrofirmy i małe przedsiębiorstwa (takie do 5-6 osób) to z mojej perspektywy umiarkowanie kontrolowany chaos. Mikrofirmy są jak wirujący bąk-zabawka. Kręcą się tylko tak długo, jak długo dostają energię z zewnątrz. Bez niej bardzo szybko upadają. Siedziałem akurat w usługach “dla ludności” i było to całkowicie nieprzewidywalne źródło utrzymania. Zlecenia raz były, a raz nie. Podobnie forsa. Godziny pracy wybitnie nienormowane, szansa na pracę “na etacie” znikoma. Właściciele mikroprzedsiębiorstw rzadko oszukują swoich pracowników pomimo braku umowy. Zarobki są zróżnicowane w zależności od branży, ale raczej nieregularne.

Średnie przedsiębiorstwa (max 50 osób). Pracowałem w trzech i w każdym trafiłem na “Janusza” biznesu, choć tylko spotkania z dwoma z nich wspominam źle, u trzeciego nauczyłem się tak dużo, że mogę nawet wybaczyć mu doprowadzenie mnie do nerwicy. W każdym z tych trzech przypadków próbowano mnie w taki czy inny sposób oszukać. Najbardziej zabolała mnie sytuacja, gdy nie dostałem swojej naprawdę marnej pensyjki przez miesiąc (a jako że dorabiałem tam w czasach ogólniaka to nie zarobiłem dużo), bo szef musiał sobie akurat wtedy zmienić samochód. Nie wypłacił pieniędzy bo za bardzo wydrenował firmową kasę, ale nowiutką terenówkę musiał mieć. Ja tych swoich marnych 150 zeta nie dostałem w ogóle, a reszta ludu ledwie połowę pensji. Jako, że byłem tam na czarno nie miałem zbyt dużych możliwości manewru. Pozmieniałem konfigurację kompa tak, aby po restarcie nie chciał współpracować (a był to bardzo nietypowy komp i już wtedy był bardzo archaiczny, więc mało kto go umiał obsługiwać) bez dalszych zmian w konfiguracji. Format nie wchodził w grę, bo nikt nie wiedział jak potem odzyskać dane. Miesiąc po tym jak wyszedłem oddali mi w końcu moją kasę, Kiedy indziej, już po studiach nie dostałem obiecanej forsy za projekt, bo klientowi się nie spodobał i nie chciał płacić (projekt wykonany w 100% pod opiekuńczym okiem szefa). Praca znowuż na czarnucha więc możliwości manewru niewielkie. Tym bardziej, że byłem młody i głupi i uwierzyłem, że kiedyś ta kasę dostanę… Ostatni Janusz był wysoce zawiedziony tym, że nie doceniłem pańskiej łaski i miałem czelność się zwolnić (kiedyś o tym pisałem na tym blogu). W każdym razie nie wypłacił mi kasy za nadgodziny. Próbował mnie też zrobić w trąbę z ekwiwalentem za urlop, ale że dość blisko współpracował z instytucjami państwowymi często miał audyty finansowe i z racji niezgodności w papierach musiał i tak w końcu wszystko mi oddać. Niektóre średnie firmy mają jeszcze jedną przykrą przypadłość - zdarza im się rzucić na projekty, które ich przerastają, lub zginąć na placu boju jeśli płatności się przeciągają. Opóźnienia w wypłatach czy oszustwa wobec pracowników są dość częste. Najgorszym podgatunkiem średniej firmy to tzw. “firma rodzinna”, gdzie o stanowiskach decyduje to kto jest czyim krewnym, a nie co umie. Szanse na awans - raczej znikome, chyba, że hajtniejsz się z córką/synem szefa. Aha i na koniec - twój zakres obowiązków zależy nie od tego na co się z szefostwem umówiłeś, tylko od tego na co dziś szef ma humor.

Duża postkomunistyczna firma. Często już w rękach nowego właściciela, ale starzy pracownicy bardzo dobrze pamiętają, gdy Wałęsa skakał przez płot, oraz, że “czy się stoi, czy się leży pensja zawsze się należy”. Mnogość przeróżnych archaizmów na przeróżnych szczeblach, układy i układziki które przetrwały dziesięciolecia, ale też i niechęć do rozwoju - w tym technologicznego. Bardzo często silna pozycja związków zawodowych. Polecam komuś, kto marzy o tym, że będzie 40-lat siedział na jednym i tym samym stołku. Nigdy w trąbę na kasie mnie nie zrobili, ale organizacyjny bezwład jaki tam panuje to było ponad moje siły.

No i wreszcie korpo. Zaliczyłem dwie, blisko współpracowałem z trzecią. Dla kogoś, kto z korporacjami (zwłaszcza międzynarodowymi) nie jest obeznany to pierwszy kontakt z korporacją może być szokiem. Ja na ten przykład myślałem, że trafiłem do jakiejś cholernej sekty. Na szczęście to była ta korporacji z którą jedynie współpracowałem. Gdy później trafiłem gdzie indziej dowiedziałem się, że korporacja to: zawsze porządnie rozliczone godziny pracy. Jeśli masz wszystko wprowadzone zgodnie z procedurami, to nie czeka cię zaskoczenie w dniu “Matki Boskiej Pieniężnej”, który jeśli jest przesuwany to tylko na wcześniejszy termin, nigdy na późniejszy. Procedury to druga fajna rzecz w korpo - nawet jeśli nigdy czegoś nie robiłeś, to gdzieś na to jest procedura, która podpowie jak to zrobić. Nawet jeśli w procedurze są głupoty, a ty postąpisz zgodnie z nią nikt wobec ciebie konsekwencji nie wyciągnie. Masz jasno ustalone obowiązki. Owszem zdarza się, że pojawia się potrzeba zrobienia czegoś więcej, ale nigdy pod przymusem. Jeśli odmówisz konsekwencji nie będzie. To samo z czasem pracy - masz wyznaczone godziny kiedy po prostu jesteś w pracy, a poza nimi możesz spokojnie odmówić. Korporacje też nie bardzo lubią zwalniać ludzi. Do tego stopnia, że prawie zawsze proponują rozwiązanie umowy za porozumieniem stron (trudniej wtedy wygrać przeciwko nim w sądzie jeśli będziesz chciał odzyskać posadę tą drogą), ale dorzucają do tego coś od siebie (np. szkolenia, lub pomoc w znalezieniu nowej pracy, albo dodatkową odprawę). Owszem, korpo posługuje się dziwnym językiem, takim swoistym ponglish, który generalnie jest dość śmieszny, a do tego niektóre procedury to debilizm w czystej formie, ale “wyścigu szczurów” jeszcze tam nie widziałem. Zresztą “wyścig…” do niczego dobrego nie prowadzi, bo pracownicy zamiast zarzynaniu się ku chwale swojego kierownika i jego dyrektora zaczynają skupiać się na zwalczaniu siebie nawzajem. W korpo pracuje się dużo i jest się z tego rozliczanym, co dla niektórych ludzi może być szokiem. Wydajność pracy jest jednym z kluczowych wskaźników jakie w korpo się mierzy i rzeczywiście może zdarzyć się tak, że w przypadku kolejnej akcji “redukowania kosztów stałych” zostanie się wytypowanym do szkolenia z poszukiwania nowej pracy (chociaż u nas eufemizm brzmi “postanowił kontynuować pracę poza strukturami”, a po tym kto wysyłał można się domyślić, czy sam postanowił, czy też ktoś mu w decyzji pomógł). No i oczywiście białe kołnierzyki (biurowi) zawsze mają lepiej od niebieskich (produkcyjnych).

Czy korpo jest więc najlepsze? Chuja nie! Jest najlepsze, jeśli twoją aspiracją jest zarabianie po to, żeby żyć. Jeśli jesteś jednak człowiekiem z pasją i chcesz się w niej realizować zawodowo - załóż własną firmę. Tylko błagam - jak będziesz na etapie średniego przedsiębiorstwa nie rób w ludzi w chuja w ten typowy, jakże polski sposób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

„Obrażać też trzeba umieć!”

W zasadzie ten jeden cytat wystarczyłby za cały wpis. Nie wiem, czy w tym ukopanym kraju uchował się jeszcze ktokolwiek powyżej 25 roku życi...