Odzywam się po przerwie. W sumie co się dzieje w kraju i za granicą to chyba wszyscy wiedzą, nie ma więc sensu tutaj kolejny raz tego przypominać. No może można by się popastwić nad słynną debatą w “Końskich”, która okazała się większą farsą niż zwykle. Niestety przed pierwszą turą wyborów prezydenckich w Polsce taki format to farsa. No ale ja nie o tym, a wy też nie o tym chcecie czytać.
Otóż od dłuższego już czasu borykałem się z pewną przypadłością - bezdechem sennym. Diagnoza tego schorzenia to w ogóle jest sprawa dla reportera i w sumie właśnie te perypetie popchnęły mnie w kierunku wydania własnych pieniędzy na coś, co teoretycznie już raz opłaciłem.
Nie wiem kiedy dokładnie się to zaczęło - gdzieś w pandemii, gdy covid przyplątał mi się po raz pierwszy, albo drugi. Od tego czasu miałem olbrzymi problem z regeneracją w czasie snu. Myślałem, że to ta słynna “mgła covidowa” i czekałem aż przejdzie. Z czasem sytuacja się ustabilizowała, ale o powrocie do normalności nie było mowy. Dodatkowo zaczęło pojawiać się kilka innych, dodatkowych objawów - zaostrzyło mi się nadciśnienie, konar nie zawsze chciał zapłonąć, ciągle czułem się zmęczony i niewyspany. Próbowałem zainteresować tym lekarzy do których coraz częściej zaczynałem się wybierać, ale jakby mnie nie słyszeli. W końcu, jak każdy Polak zacząłem najpierw szukać diagnozy na własną rękę wykorzystując w tym celu doktora Google - już nie pamiętam co dokładnie doprowadziło mnie do skojarzenia, że może to być powiązane z chrapaniem i w konsekwencji z bezdechami, no ale jakoś się udało. Byłem już tak zmęczony, że chciałem kupić specjalny aparat CPAP do wspomagania oddychania w nocy, ale pomysł odłożyłem w końcu na półkę, bo nie wiedziałem, czy przez przypadek nie zrobię sobie krzywdy źle dobierając taki aparat samemu, a to wymagało z kolei pełnej ścieżki diagnostycznej. Nie miałem pojęcia gdzie zacząć, skoro lekarze interniści mnie olewali, zacząłem więc szukać od przyczyny - chrapania. I to był strzał w 9. To znaczy zaczęcie od leczenia chrapania było strzałem w 10, ale klinika do której się wybrałem celem przeprowadzenia zabiegu już takim strzałem nie była. Dowiedziałem się, że aby pozbyć się problemu wymagam usunięcia migdałków i plastyki podniebienia, że oni tego nie robią i że 300 PLN się należy i że najlepiej, żeby zrobić pełną diagnostykę u innego lekarza. Najważniejsze jednak, że dowiedziałem się, że moje przypadłości może rozwiązać lekarz laryngolog.
Diagnostykę oczywiście olałem - zmieniłem po prostu taktykę, zamiast wspominać o bezdechach zacząłem marudzić na chrapanie. Na chrapanie diagnostyka jest prosta - wystarczy zaświadczenie od żony, która z radością ci takie wystawi, byleby wreszcie sama się wyspać. Dzięki temu, że mój pracodawca jest na tyle miły, że opłaca mi pakiet w prywatnej służbie zdrowie wybrałem się do laryngologa z hasłem czy coś da się zrobić z chrapaniem. Okazało się, że można - wyciąć migdałki i zrobić plastykę podniebienia. Nie trzeba było diagnozować bezdechów. Dostałem upragnione skierowanie na operację.
Dla tych, którzy nie wiedzą - w tym kraju, samo wydębienie skierowania to zaledwie ⅓ sukcesu. Z tym skierowaniem idziemy do wybranego szpitala, tam wyznaczają nam termin ale nie przyjęcia, tylko takiej wstępnej konsultacji i na tej konsultacji dopiero dowiemy się kiedy łaskawie nas do szpitala przyjmą. Możemy też wtedy dostać (albo i nie) listę badań do zrobienia. Na samą konsultację można czekać rok, a nawet dłużej. Drugie tyle, albo i więcej poczekamy sobie na właściwą operację. Czekanie dwóch lat mi się nie uśmiechało, bo czułem się już naprawdę źle. Można pokombinować, poszukać szpitali po całej Polsce i znaleźć taki, który ma w miarę normalne terminy, ale to się wiąże i tak z kilkoma wizytami, więc jeśli nie będzie to gdzieś w miarę blisko może się okazać, że takie rozwiązanie jest dość upierdliwe. Opcja numer dwa to szpital prywatny. Po tytule wpisu powinniście się domyślić, która opcja stała się moim udziałem. Co ciekawe, ścieżka jest tutaj bardzo podobna. Umawiasz się na konsultację - czekałem tydzień, a termin operacji wyznaczono mi dosłownie na “za miesiąc”. Akurat tyle, żeby na spokojnie porobić sobie wszystkie zlecone badania, zapoznać się z papierologią i ogólnie na luzie sobie wszystko ogarnąć. Ja oczywiście nie byłbym sobą, gdybym ogarnął wszystko na luzie bo jakoś nie dotarło do mnie, że muszę sobie zorganizować potwierdzenie oznaczenia grupy krwi i na gwałtu rety latałem załatwiać ten ostatni papier (pro tip - jeśli potrzebujesz tego szybko, jedź bezpośrednio do laboratorium, a nie punktu gdzie tylko pobierają krew - wynik na następny dzień). W końcu nastąpił dzień zero. Z kompletem badań w kartonowej teczuszce stawiłem się w szpitalu o wyznaczonej godzinie. Tutaj mała dygresja - ja nie wiem ludzie co wy do jasnej cholery robicie z tymi lekarzami, czy pielęgniarkami, mam wrażenie, że większość z was nie potrafi szybko i zwięźle odpowiedzieć na pytania i wypierdalać w cholerę, żeby inni nie musieli czekać jak debila. Po ponad 30-stu minutach czekania na wezwanie załatwiłem w 5 minut “wejściową” rozmowę z pielęgniarką (która wszystkim innym zajmowała od 10 do nawet 15 minut do chuja!). Po kolejnych pięciu już byłem w drodze na oddział i tutaj niemiłe zaskoczenie…
Człowiek się spodziewał czegoś co najmniej jak z amerykańskiego serialu, łóżka niczym fotel kapitański ze Star Treka (TNG oczywiście), sali jedynki, chromu szkła i nowoczesności bijącej po oczach… a oddział w zasadzie wyglądał tak samo jak każdy inny współczesny, polski oddział szpitalny. Dopiero potem człowiek zauważył kilka dodatkowych szczegółów - takich jak fakt, że sale były dwuosobowe, choć spokojnie weszłyby trzy łóżka, no i łazienka w pokoju też swoje robi. Jako, że byłem sam na sali mogłem sobie wybrać wyrko. Zanim zdążyłem wszystko upchnąć w szafce już pojawiła się pielęgniarka z papierową “piżamką” do operacji i mam się spieszyć, bo już, już na mnie czekają na bloku. No to się streszczałem i jakieś 10-15 minut później rzeczywiście już mnie usypiali. Obudziłem się ze trzy, może cztery godziny później na sali. Różnicę w oddychaniu czułem praktycznie od razu. Od tamtej pory nawet się wysypiam i to pomimo pooperacyjnego bólu. W nocy dane mi było poznać kolejną różnicę pomiędzy państwowym, a prywatnym szpitalem. Cisza. W prywatnym jest znacznie ciszej. Przypuszczam, że może to mieć związek z faktem, że w prywatnym szpitalu większość stanowili jednak ludzie pracujący, bez kompletu dodatkowych schorzeń jakie często stanowią bagaż ludzi starszych. Druga rzecz, że gdy człowiek wstał w nocy ulżyć pęcherzowi, to pielęgniarka od razu sprawdzała czy wszystko jest OK i jeszcze zaaplikowała środek przeciwbólowy (oooo jak ja za nimi tęsknię). Następnego dnia na śniadanko lody i serek Danio. W państwowym nie ważne co ci jest dostajesz to samo co wszyscy. Co było na obiad nie wiem, bo mnie wypisali, dali zalecenia na drogę i obiecałem, że ponownie ich odwiedzę za kilka dni.
Ale tak skupiając się na różnicach - co jest inaczej w prywatnym szpitalu? Jakość obsługi medycznej powiedziałbym, że jest na tym samym poziomie. Płacisz za to, że czekasz na operację miesiąc, a nie dwa lata. Płacisz za to, że cały personel jest miły aż do porzygu, płacisz za żarcie (nie miałem okazji zjeść, ale chociaż popatrzeć dali), które nie jest zwyczajnie obrzydliwe i jest dopasowane do twojego schorzenia. Cena jest wysoka i to bez dwóch zdań, ale jeśli naprawdę męczysz się ze swoim stanem zdrowia i stosunkowo prosty zabieg ma szansę je poprawić, to myślę, że warto.
Kiedy jednak już zejdą środki przeciwbólowe, wtedy zaczyna się prawdziwa jazda…
P.S. Wiedzieliście, że to co wyrabia Trumpek z cłami miało już precedens? Konkretniej za prezydentury Regana - skończyło się dewaluacją dolara, co wzmocniło amerykański eksport. Na krótko, ale zawsze.